sobota, 28 grudnia 2013

Zimowy biwak - 07-08.12.13



Czytając wczoraj relację z wypadu na Gorce, dostrzegłem strasznie dużo brakujących słów i literówek. Dziwne bo czytając tekst przy sprawdzaniu wszystko mi pasowało. Ale nic nie poprawiam, niech zostanie tak jak jest.

Już wcześniej zrobiliśmy sobie jesienne ognisko z pełnym zapleczem jedzenia w miejscu kilka metrów obok, więc miejsce było zaplanowane wcześniej. Gdy mieliśmy wybrać się na jesienny nocny biwak z zamiarem gotowania i przyrządzania wielu różnych pysznych potraw, tuż przed zmrokiem zaczął padać deszcz, dlatego zwinąłem obozowisko i zrezygnowałem z tego planu i wróciłem do domu przekładając to na inny termin. Gdy mamy zamiar siedzieć większą część nocy przy ognisku objadając się to podczas deszczu nie jest to takie przyjemne i wygodne a taki był cel. Minęło trochę czasu i wybraliśmy się zimą.

Dzień trochę szary, zaczęło prószyć śniegiem, dosyć wietrznie, około 14.00 byliśmy w lesie. Miejsce niedaleko cywilizacji, kilkanaście minut drogi i byliśmy na miejscu. Od razu zaczęliśmy się rozpakowywać i rozbijać obóz. Miejsce pod gęstymi świerkami, ciemno było już trochę po 16.00, po zmroku zacząłem rozpalać ogień. Zebraliśmy jeszcze drewna żeby starczyło na kilka godzin, dokończyliśmy robić posłanie i nastał czas przygotowania jedzenia. Najpierw na rozgrzanie poszła herbatka ze świerku, pieczona kiełbasa z bułką i przyprawami. Później spróbowaliśmy jabłka pieczonego nad ogniskiem i bezpośrednio w żarze. W smaku bardzo podobne, a ogółem to jest luksus, coś wspaniałego, najlepszy sposób spożywania jabłka jaki znam. Na kolację wyrobiłem ciasto na podpłomyki z 4 jajek, mąki pszennej, żytniej, odrobiną kakao, cukrem pudrem i cynamonem. Co chwilę piekliśmy na patelni po jednym większym podpłomyku. W pewnym momencie słyszeliśmy nawet szczekanie sarny, całkiem niedaleko, pewnie za wąwozem.

Nigdy nie paliłem ogniska przez tak długo, dlatego próbowałem uczyć się odpowiednio gospodarować tym drewnem które udało nam się zebrać. Kończyliśmy się rozbijać już po zmroku, drewna mieliśmy zebrane na kilka godzin, dlatego po 21.00 poszliśmy jeszcze zebrać tyle, aby starczyło na całą noc i ranek, do południa. Gdyby było trochę więcej czasu przed rozbiciem się poszukałbym czegoś porządnie grubego no ale wyszło inaczej. Problemu z opałem nie było, bo jest sucho, pełno wąwozów i wiatrołomów. Zanim zaczął robić się mróz paliliśmy małe ognisko, co jakiś czas tylko dokładając grubszy kawałek. Z czasem i niższą temperaturą rozpaliliśmy szersze i większe ognisko dorzucając najgrubsze kawałki drewna. Dąb i buk palił się długo, dając sporo ciepła. Na temat nocowania z ognikiem wyciągnąłem odpowiednie wnioski i następnym razem będzie o wiele wygodniej, przyjemniej i lepiej. Po przygotowaniu opału na ruszcie zawisnął kociołek z żurkiem z torebki, z kiełbasą, chlebem, cebulą, odpowiednio ostro przyprawiony. Akurat ziemniaki w żarze już były dobre, więc dorzuciłem je swojej porcji żurku. Bardzo dobry wyszedł, wywar miał ostry smak, wyraźnie było czuć kiełbasę, cebulę. Zaczynam się uczyć zakwasów na żurek, bardzo dobra potrawa na kociołek, z pieczoną kiełbasą na wieczór. Ponad 0,5l żurku na osobę dosyć porządnie zapchał nasze żołądki, dlatego później były tylko małe przegryzki pieczonego chleba znad ogniska. 

Późnym wieczorem prowadziliśmy już rozmowy na różne tematy, wspominając czasy sprzed 10 lat, czasy podstawówki, przytaczając to śmieszne historie, rozmyślając jak to wtedy było... Nawet odeszliśmy na pół godziny od ogniska, aby przewietrzyć oczy od dymu. Tej nocy akurat kończył się okres zapowiadanych huraganów, więc fajnie było się wsłuchać we wzmagający się wiatr w koronach drzew. Ogarnęliśmy całe obozowisko, zjedliśmy po kawałku marchewki z żaru i kończąc niekończące się rozmowy poszliśmy spać około 2.00.

Temperatura -5°C na zewnątrz obozu, u nas na pewno kilka na plusie. Po dwóch godzinach przebudził mnie lekki chłodzik – w końcu ognisko zamieniło się w żar. Pomyślałem, że nie chcę mi się dokładać i przewróciłem się na drugi bok. Stwierdziłem, że to błąd i zwlokłem się w stronę ogniska i dołożyłem, rozpaliłem, zrobiłem kilka zdjęć ognia i dopiero poszedłem spać. O 6.00 po czterech godzinach snu zostałem trochę przebudzony charakterystycznym wyjściem, pół-upadkiem emana ze śpiwora. Było całkiem śmiesznie podczas całego biwaku, poleżałem jeszcze kilkanaście minut w ciepłym śpiworze i wstałem. Zaczęło się robić jasno, ostatnia gwiazdka na niebie dogasała. Cóż z rana robić? A no zjeść to co zostało ze wczoraj! Dalej piekliśmy podpłomyki, jednak tym razem w żarze – jedna z najlepszych opcji przygotowania podpłomyków. Spróbowałem hot doga w postaci trochę pieczonej kiełbasy zawiniętej w ciasto podpłomyka, piekłem w żarze co chwilę przewracając. Połączenie ciasta, cynamonu i kiełbasy z przyprawami może komuś nie podejść, ale mi smakowało bardzo. Popijaliśmy kawą zbożową, herbatką z gałązek świerku, piekliśmy kawałki piersi z kurczaka. Czas szybko leciał, co dobre – szybko się kończy. Bardzo powoli sprzątaliśmy, zwijaliśmy wszystkie rzeczy do plecaków. Za nami przez pnie drzew przebijało się słońce, jakoś uchwyciłem ten moment, ale to nie ten sam widok co na żywo.

Około 11.00 byliśmy już praktycznie gotowi do powrotu, dopiliśmy rozgrzewający napar na drogę, ugasiliśmy ognisko około 10l wody i zaczęliśmy wracać. Temperatura na plusie, śnieg topnieje, słońce bardzo ostro świeci aż trochę szkoda wracać. Plan na kolejne noce to o wiele szybsze przygotowanie obozowiska, za jednym razem dobranie odpowiedniego opału na całą noc i próbowanie kolejnych nowości z ogniska.




Czekam aż nasypie trochę śniegu i nadejdzie większy mróz i uderzam na pierwszą samotną nockę zimową.



środa, 25 grudnia 2013

Trzy recenzje...



Otworzyłem nowy dział na moim blogu pt.  „Biblioteka”.
Będę co jakiś czas zamieszczał tu krótkie, subiektywne recenzje książek dotyczących moich zainteresowań. Na pewno pomoże to początkującym, którzy chcą czerpać wiedzę z dobrej literatury jak i tym którzy wahają się nad zakupem danej pozycji.

1.  „Podręcznik robakożercy” – Łukasz Łuczaj, wydana w 2005 roku, 96 stron format A5.
Jak sam tytuł wskazuje, w książce opisane są jadalne zwierzęta. Konkretniej – bezkręgowce Europy, w znaczącej większości te, które spotkamy w Polsce. Podane są również sposoby i przepisy na przyrządzenie niektórych pospolitych stworzeń. Bardzo porządnie napisany wstęp skłania czytelnika do wielu refleksji, co jest według mnie zaletą. Zawarte jest sporo informacji na temat ogólnego jedzenia owadów, niektóre są poparte ciekawymi przykładami. Dalej przez kilkadziesiąt stron opisywane są jadalne, wspomniane wcześniej bezkręgowce,  dodatkami są ryciny, prawie na każdej ze stron. Myślę, że to bardzo dobra książka, gdzie jest bardzo dużo unikalnych informacji. Owa tematyka nie jest poruszana często w naszym kraju, dlatego zainteresowanym szczerze polecam.


2. Żywe klejnoty” – Maria Hessel, 47 stron, format A5.
Już sama okładka pokazuje o czym jest książka. Oprócz historii, znaczeniu i zastosowaniu roślin możemy poczytać o znachorstwie, fitoterapii, anopsologii, profilaktyce ziołolecznictwa. Jeśli chodzi o rośliny – opisane są pospolite, lecznicze gatunki takie jak róża dzika, bez czarny, pokrzywa zwyczajna itp. Mimo tego, że są to znane wszystkim rośliny, każdy po przeczytaniu dowiedziałby się czegoś nowego, bo zawarte są tu informacje, których osobiście nigdzie wcześniej nie spotkałem ponownie. Pisana małą czcionką więc wychodzi sporo tekstu, jednak do przeczytania w krótki letni wieczór. Przeczytałem kilka razy i niejednokrotnie do niej wrócę w celu przypomnienia sobie różnych aspektów dotyczących ziół jak i ważnych dla mnie właściwości leczniczych roślin. Książka jedna ze starszych, dlatego cena bardzo niska, dlatego bez problemu można ją nabyć w każdej chwili.
 
3. "Ślady i tropy zwierząt" - G. Ohnesorge ; B. Scheiba ; K. Uhlenhaut, wydana w 2008 roku, 352 strony.
Na pewno na temat śladów i tropów leśnej zwierzyny znajdziemy na rynku ogromną ilość książek, jedne lepsze a drugie gorsze. Dlatego nie mogę powiedzieć, że jest to najlepsza książka, dlatego napiszę że naprawdę warto. Na początku znajdziemy krótki spis treści, wstęp, wskazówki dla czytelnika, po czym od razu przechodzimy do tego co najlepsze czyli tropów i śladów. Wszystko poparte ogromną ilością czarno-białych i kolorowych rycin. Można rzec, że tu jest wszystko! W końcu jest tu 200 stron z rysunkami. Dalej są opisywane wszystkie podane wcześniej rodzaje zwierząt, podstawowe informacje takie jak: cechy rozpoznawcze, wielkość, występowanie, pożywienie. Koniec książki to skorowidz, który oczywiście pomaga nam w czytaniu, oglądaniu. W prosty sposób można nabyć wiedzę na poziomie zaawansowanym, jednak zauważam że sama książka nie wystarczy, praktyka czyni mistrza. Kto kupi, na pewno się nie zawiedzie jeśli wcześniej nie widział zawartości. Mnie zaskoczyła bardzo pozytywnie, stała się w pewnym stopniu natchnieniem do szukania, poznawania i tropienia zwierzyny. Kupiłem ją około dwa lata temu, dlatego zapłaciłem prawie dwa razy więcej niż można ją kupić teraz. Dzisiaj bym się w ogóle nie zastanawiał, tylko za taką cenę brał „w ciemno”.

poniedziałek, 9 grudnia 2013

15-17.11.13 - Mogielica (1170 m.n.p.m), Gorc (1228 m.n.p.m)



To mój pierwszy prywatny wyjazd w góry. Poprzednie dwa razy były w pewnym sensie służbowe, za czasów jak należałem do Związku Strzeleckiego „Strzelec” OS-W. Relacja szczegółowa, bo chcę aby szczególnie utkwiła mi w pamięci. Kolejne może będą mniej szczegółowe, przynajmniej tak postaram się pisać. Spróbuję też w ciągu najbliższego czasu uzupełnić w galerii dokładniej etapy trasy, czyli nazwę polany, może szczyty które widać….

Pomysł na wyjazd w Gorce pojawił się gdy tylko zobaczyłem wątek na forum. Obserwowałem temat, żeby cały czas być na bieżąco, bo co kilka dni coś się zmieniało. Początkowo ekipa wypadu miała być zupełnie inna. W środę dwa dni przed wyjazdem okazało się, że Tresor nie jedzie z powodu pracy. Mieliśmy jechać we dwóch z Brzeska, dlatego stwierdziłem, że też nie pojadę tym razem i na pewno będzie jeszcze niejedna okazja. Dalej obserwowałem forum, bo ciekawił mnie rozwój wydarzeń. W czwartek, zobaczyłem że z całej ekipy jedzie tylko jedna osoba – niszka, miła dziewczyna z którą poznałem się na zlocie. W tym momencie uznałem, że będzie to idealna okazja na sfotografowanie dużej liczby gatunków grzybów, roślin, okolic i lasu z powodu spokojnego tempa marszu, bez niczyjej presji jak to może być w przypadku kilku osób. 

Zobaczyłem na rozkład jazdy, czas pociągów zgadzał się z planowanym czasem wyjazdu niszki z Krakowa, dlatego spontanicznie zdecydowałem, że jadę! Napisałem do niszki, byliśmy wcześniej w kontakcie i po szybkiej rozmowie ustawiliśmy się na dworcu PKP o 11.40.

 Spotkaliśmy się trochę później, od razu zostałem zapoznany z planem trasy ustalonej przez niszkę i zapytany czy mi to pasuje. Od razu powiedziałem, że dostosowuje się całkowicie do wszystkiego, czyli trasa, przerwy w drodze, nocleg… Powodem tej decyzji było to, że gdzie byśmy nie pojechali i tak będzie pięknie, bo to są Góry – nasze, polskie Góry. Po 13.00 wsiedliśmy do autobusu do Limanowej. niszka doskonale przez cały wyjazd ogarniała trasę. Wysiedliśmy na skrzyżowaniu w Dobrej i zostaliśmy podwiezieni samochodem do Jurkowa dzięki pasażerce autobusu. Dzięki temu oszczędziliśmy kilka kilometrów asfaltową drogą… Droga minęła mi bardzo szybko z powodu dość płynnej rozmowy, głównie na temat wyjazdu i bushcraftu. Wysiedliśmy na skrzyżowaniu, wstąpiliśmy do sklepu i od tego czasu zaczął się marsz, kilkanaście minut przed zachodem słońca.

 Zabrałem ze sobą śpiwór, plandekę, karimatę, sznurek, menażkę, apteczkę, 1,5l wody, 5 bułek, kiełbasę, orzechy włoskie, bukwie, mąkę na kilka podpłomyków i przyprawy. Moim celem było przede wszystkim poznanie nowych gatunków grzybów, zebranie nowych hubek a najbardziej z pniarka obrzeżonego, którego nigdy nie spotkałem i nie widziałem na żywo ; odpoczynek i spędzenie czasu w nowym, pozytywnym towarzystwie, z kimś innym niż na co dzień. Ograniczenie żywnościowe o którym napiszę potem i sprawdzenie swojej kondycji, lekki plecak. Zapoznanie się z nowym terenem, tylko pierwiastkiem pięknej natury Polski.

Idąc ulicą tuż przy drodze napotkaliśmy śliwki, różę, uszaki, wrośniaki i maliny. Chyba zrozumiałem się idealnie z niszką w kwestii fotografii. Czyli zatrzymujemy się wtedy kiedy każdy z nas będzie chciał, dlatego miałem łatwiej podczas całej trasy. Nagle zorientowaliśmy się, że nie ma nigdzie żadnego mostu którym mamy przejść, więc wróciliśmy się. Most i zakręt był przy samej drodze tuż przy sklepie. Pół godziny później idąc lasem było już ciemno i zaskakująco widno pomimo szarych chmur, wzrok szybko się przystosował i było naprawdę sporo widać. Mieliśmy tylko jedną latarkę – czołówka niszki. Podczas drogi rozmawialiśmy mniej lub bardziej intensywnie, zatrzymywaliśmy się jedynie z przerwą na odpoczynek i żeby sprawdzić drogę na mapie gdyż zdarzało nam się gubić szlak kilka razy. Po zmroku było mniej zdjęć. Trasa na Mogielicę trwała długo, ale czas przyjemnie upływał – przynajmniej dla mnie. 


Gdy byliśmy na miejscu, skorzystaliśmy z wieży widokowej o stromych, charakterystycznych schodach. Widoki to szaro, ciemne chmury, zbocza gór z pojedynczymi światłami. Zachwycanie widokiem trwało krótko, bo szybko zeszliśmy z powodu silnego i zimnego wiatru. Odnaleźliśmy szlak i osiągaliśmy kolejny cel dzisiejszego dnia, czyli dostanie się do opuszczonej bacówki. Warto dodać, że podczas całej drogi mieliśmy kontakt telefoniczny z Tresorem, który starał się aby wypad udał nam się jak najlepiej. Będąc na polanie cieszyliśmy się, że to łatwy etap trasy. Po wejściu w las okazało się, że poszliśmy źle. Na polanie był zakręt w prawo, którego nawet nie widzieliśmy ; kierunek zgadzał się z mapą to ruszyliśmy. Przy tym dłuższym postoju wyjąłem zimową kurtkę do lasu, okazało się, że jest bardzo ciepła i praktyczna a to jest najważniejsze. Dalej już nie gubiliśmy się tak skomplikowanie, jedynie drobne pomyłki spowodowane w kilku przypadkach brakiem oznaczeń szlaku przy rozwidleniach dróg zgodnych z kierunkiem marszu. Przed 21.00 byliśmy na polanie z której w oddali dostrzegłem dach, odpoczęliśmy kilka minut i poszliśmy, bo zastanawiało nas czy będzie otwarta i czy będzie drewno na opał.

Po chwili ukazała nam się ogromna konstrukcja, która mogłaby spokojnie pomieścić 50 osób. niszka otworzyła drzwi i zobaczyliśmy piętra do spania, stół, ławki, palenisko z rusztem a nawet kilka garnków, czajniki i naczynia. Pierwsza myśl – coś wspaniałego! Przez cały dzień od 7.00 nic nie jadłem, wypiłem tylko 250ml frugo. Chciałem sprawdzić czy będę bardzo głodny, spragniony i zmęczony. Okazało się, że głód i brak wody w niczym nie przeszkadzał. 

niszka i ja zaczęliśmy rozpakowywać się, przygotowaliśmy sobie miejsce na nocleg i zaczęliśmy rozpalać ognisko w celu ogrzania się i zjedzenia ciepłego posiłku. Do dyspozycji mieliśmy: 3 odłupki krzemienne, kilka sztuk opalonego hubiaka, stal, jedną zapałkę, suche patyki ze świerka, trochę wilgotne siano, suche liście buka i awaryjną rozpałkę w postaci brzozowej, którą zawsze mam w apteczce. Za opał stanowiły pół świeżo ścięte, pół leżakowane drewno, jednak wilgotne z powodu porannych i wieczornych mgieł. Bardzo spokojnie podchodziłem do wielokrotnych prób krzesania iskry i nieudanych prób rozdmuchiwania hubki w rozpałce w celu uzyskania płomienia. Wiedziałem od początku, że mając do dyspozycji taki zestaw – ciężko nie rozpalić ogniska w bacówce, nie zakładałem nawet że się nie uda. Dwa razy nie rozdmuchałem tlącej hubki w samej korze brzozowej, dlatego zapadła decyzja ze strony niszki o użyciu naszej jedynej zapałki. To dziwne, bo w domu z błyskoporkiem przy treningach miałem podobny rezultat ; na kilka prób udawało mi się tylko raz uzyskać płomień. Kora brzozowa w ułamku sekundy zajęła się przez płomyk z zapałki i zaczęliśmy powoli, stopniowo dodawać pojedyncze patyki. Ciężko było o grubsze kawałki drewna, oprócz tego przepływ powietrza był zerowy więc płomień co chwilę gasł. Sporo zajęło rozpalanie na tyle aby coś ciepłego zjeść. 

Postanowiłem, że szybko zjem 3 bułki, w pół upieczoną kiełbasę z przyprawami i to wszystko popiję pyszną dla spragnionego człowieka zimną wodę. Tak też zrobiłem. Niszka przyrządziła sobie napar ze zebranych roślin plus herbatę domową z naturalnym substytutem cytryny – kwiatostanem sumaka pospolitego, który nie rośnie dziko w Polsce. Nie znałem tego zastosowania wcześniej, herbatki skosztowałem i już nie będę chodził do sklepu po cytrynę, tylko będę rwał kwiat z drzewa. Nastawiliśmy budziki na 6.00, jednak nie udało się wstać i przestawiliśmy je na 7.00. 

W przeciwieństwie do koleżanki, w ogóle mi się nie chciało wstać i leżakowałem kilka dobrych minut zanim wstałem i od razu próbowałem krzesać i rozdmuchać hubkę w korze brzozowej. Nie udało mi się. Po szybkim posiłku, zwiedzeniu bacówki w świetle dziennym i spakowaniu się – po 9.00 ruszyliśmy na Gorc, Gorczański Park Narodowy. Prawie w połowie naszej trasy znajdowała się Przełęcz Przysłop, gdzie mieliśmy wstąpić do sklepu.


Podczas drogi mieliśmy okazję napotkać kilka ciekawych roślin i mnóstwo różnych grzybów, niszka bardzo chętnie, z zapałem korzystała z tej okazji. Widzieliśmy jałowca i dojrzałe owoce, róże, jedliśmy jeżyny, borówki czarne; gmatwicę, wrośniaki, czyrenie, gruzełki cynobrowe i sporo innych, pomijając wszędobylskie zlichenizowane. Rozmowom nie było końca, cały czas coś się działo, szczerze nie myślałem że będziemy mieć tyle wspólnych tematów. Cieszyło mnie też, że mogłem tym razem ja kogoś czegoś nauczyć, przekazać część wiedzy dalej. Zbliżając się do Przełęczy, idąc żółtym szlakiem spotkaliśmy mężczyznę i kobietę. Gość powiedział nam, że idziemy źle bo wracamy na Mogielicę, wskazał nam poprawną drogą. Myślałem, że straciliśmy sporo czasu, ale było to tylko 100 metrów. Przy polanie od razu zauważyliśmy szlak, który zupełnie jest niezrozumiały i pomylony. Okazało się, że Ci mili ludzie poszli źle. 


Zeszliśmy trochę w dół i byliśmy na miejscu. Zrobiliśmy kilka zdjęć domków na tle pięknego krajobrazu i wstąpiliśmy do sklepu.

Po kilku minutach odpoczynku ruszyliśmy w stronę niebieskiego szlaku prowadzącego na Gorc. Gdy niszka poszła uzupełni zapas wody ja niedaleko mostu, z kilkudziesięciu metrów dostrzegłem pniarka obrzeżonego, od razu tam pobiegłem, zebrałem grzyba i ucieszyłem się że nareszcie udało mi się go znaleźć. Jak się okazało potem grzyb ten rósł w ilości kilkuset sztuk po drodze na Gorc. Szlak którym szliśmy to miejsce prawdziwie dzikie, jest tam odcinek, gdzie człowiek nie ingeruję w naturę. Mnóstwo grzybów nadrzewnych, pierwszy raz w życiu widziałem takie ilości, raj dla kogoś takiego jak ja. Znowu mówiłem, że już się nie zatrzymuje przy grzybach, ale ciężko było się powstrzymać, tym bardziej jak zauważyłem dwie ogromne lakownice spłaszczone, o wielkości może ponad 50cm. Będąc na polanie Świnkówa pytaliśmy się, żeby stwierdzić gdzie jest bacówka, którą polecał nam Tresor. Około 14.00 doszliśmy do bacówki, zastaliśmy tam osobę, która nam pomogła, poznaliśmy się i zaczęliśmy zwiedzać domek. Trasa na Gorc minęła bardzo szybko.

Tutaj nastąpiła chyba największa radość podczas całego wypadu, bardzo klimatyczne miejsce, z dwoma pokoikami, poddaszem gdzie również można nocować. Dwa piece, mnóstwo naczyń do gotowania: patelnie, garnki, czajniki, kubki metalowe ; jedzenie, przyprawy  i wiele innych przydatnych rzeczy. Czułem się lepiej niż w domu, było tam wszystko co potrzebne, a nawet jeszcze więcej. Zaczęliśmy się rozpakowywać, oglądać wszystko, zwiedzać cały domek, co chwilę zaskakiwało nas to piękne miejsce. Poznaliśmy Michała, bardzo sympatyczny, uczynny człowiek. Rozpaliliśmy w piecu, zaczęliśmy przygotowywać posiłek. Kolejny wypad, gdzie było bardzo dużo smakowitych wyrobów. Każdy coś robił od siebie, dzielił się tym z innymi. Na początku jedliśmy orzechy włoskie, surową i prażoną bukwie, podpłomyki z cynamonem na słodko, smażone krokiety i grzanki. Dołączyły do nas dwie osoby, które chciały zrobić nocne zdjęcia, poczęstowaliśmy ich czymś dobrym…
Popijaliśmy mieszankami naparów z mięty, pędów malin, świerku, owoców róży. 
 
Przypomniałem sobie o kawie z kosaćca, było jej mało i nie była zbyt intensywna w smaku, więc po spróbowaniu dodaliśmy trzy kostki czekolady, co zmieniło smak. Bardzo miło się rozmawiało, czas przyjemnie leciał, pomieszczenie co raz lepiej się nagrzewało. Czekaliśmy na Mieszka, z którym dograliśmy nocleg i jego dwóch przyjaciół z psem, którzy mieli z nami nocować. Cudownie było nic nie robić, jeść, rozmawiać i cieszyć się miłymi chwilami życia… Wieczorem, nie pamiętam godziny przybyli, od razu dostali przygotowany wrzątek na herbatkę. Zaczęli kucharzyć, powstały zapiekanki, pizza bez sera z pysznym sosem pomidorowym. Pierwszy raz w życiu jadłem pizzę, nie żałuję, wszystko ciągle popijaliśmy herbatkami, mieszanymi naparami. niszka przygotowała sobie próbki hubek, mi się nie chciało, wolałem to zrobić w domu. Kiedy w drugiej izbie, w której spaliśmy wspólnie z Michałem było już ciepło, stwierdziliśmy że spokojnie można kłaść się do swoich śpiworów i iść spać.
Około 00.00 bardzo przyjemnie mi się leżało, wolno zasypiając.


Przebudziłem się kilkanaście minut po 8.00. Michał i Mieszko już byli na nogach, pozostali jeszcze spali, niszka wstała zaraz po mnie, jeśli dobrze pamiętam twierdząc że już nie spała. Zjedliśmy troszkę smażonej kiełbasy z pieczonym chlebem, popijając naparem z owoców róży i igliwia świerkowego. Pogoda była przepiękna, jak na typową leniwą, wolną niedzielę, przez około 2 godziny chodziłem tylko w dwóch koszulkach, coś wspaniałego bo to przecież druga połowa listopada! W pewnym momencie gdy doszły nas dziwne słuchy, śpiewy, uderzenia wyszedłem sprawdzić cóż tam słychać na zewnątrz. Nie przypuszczałem, że Mieszko i ekipa siedzą na dachu, wygrzewając się w słońcu, śpiewając, ciesząc się życiem. Zostaliśmy oczywiście zaproszeni, chętnie skorzystaliśmy – było super. Przed południem ekipa Mieszka zrobiła śniadanie dla wszystkich, ja byłem najedzony więc grzecznie odmówiłem. 


Dzień wcześniej zaplanowaliśmy jeszcze że pójdziemy na szczyt Gorc. Po południu wybraliśmy się wspólnie z Michałem, psem okrężną drogą przez las na szczyt, również mnóstwo grzybów, przy lesie panował lekki przymrozek, kałuże były zamarznięte. Wzięliśmy baniaki na wodę, żeby uzupełnić zapas wody. Po dotarciu na polanę widzieliśmy ładną kapliczkę wykonaną przez Króla Gór, który szukał swojej Królowej Gór, budując kapliczki w okolicy. Zaskoczył nas piękny widok Tatr, które wydawało się, jakby były dwa razy bliżej nas, a przeszliśmy nie więcej niż 3 km. Po krótkiej przerwie na oglądanie pięknych widoków poszliśmy na szczyt, dotarliśmy tam kilkanaście minut później. W drodze powrotnej napełniliśmy baniaki wodą ze źródełka. Chcieliśmy możliwie jak najwięcej zrobić coś od siebie dla tego wspaniałego miejsca. Nie wiadomo kiedy straciliśmy totalnie z oczu psa, osobiście się wystraszyłem, żeby nie było problemów, jak się okazało zupełnie nie potrzebnie, bo czekał od na miejscu na nas…

Wraz z niszką czuliśmy, że szkoda że nic nie zostawiliśmy dla tego pięknego miejsca, w sumie nie wiedzieliśmy o istnieniu takich miejsc, następnym razem na pewno w takich miejscach coś zostawię. Dlatego trochę pozamiataliśmy podłogę, pozbieraliśmy drobne śmieci walające się po kątach, zostawiłem troszkę rozpałki brzozowej w woreczku strunowym. niszka umyła wszystkie naczynia które były używane – szacunek. Tu kolejnej rzecz się ciekawej dowiedziałem, że można skutecznie myć naczynia szyszkami. 

Nastał czas, kiedy powoli trzeba było się pakować, Michał opuścił nas trochę wcześniej niż my mieliśmy wracać. Nie patrzyliśmy chyba specjalnie na zegarek, jednak czas leciał, zbliżał się zachód słońca, piękny wschód księżyca. Bardzo ucieszyłem się jak niszka powiedziała mi, że załatwiła transport samochodem do Krakowa, za co jestem bardzo wdzięczny że to ogarnęła, jakoś nie myślałem o sposobie powrotu. Kilkanaście minut przed zmrokiem, o 16.00 wyruszyliśmy szlakiem w stronę małego gospodarstwa, a dalej asfaltowej drogi, gdzie miała nas zabrać ekipa Mieszka. Udało nam się tam trafić mimo lekkiego wahania czy na pewno dobrze skręcamy, totalnie niepotrzebny stres. Załadowaliśmy się do auta i pojechaliśmy do Krakowa. Droga minęła bardzo bezpiecznie, w miłej atmosferze na temat różnych rozmów, bardzo dobre towarzystwo. W Krakowie niszka wskazała mi autobus do którego mam wsiąść, wsiadłem i tak to rozstaliśmy się, gdzie każdy pojechał w swoją stronę. W Brzesku, wracając już do domu w ogóle nie czułem zmęczenia, byłem tak naładowany energią, że mógłbym dalej chodzić po górach. Poczułem tą zależność, że z każdym dniem w terenie, człowiek czuje się co raz bardziej silny. W domu byłem po 22.00

Bardzo dziękuje niszce za wspólny, miły wypad. Dziękuje wszystkim osobom, bytującym tej nocy w Bacówce za stworzenie wspaniałego klimatu. Pozdrawiam Panowie, do następnego! Mam nadzieję, że kiedyś się jeszcze spotkamy na szlaku!

Nie mogę doczekać się kolejnej wyprawy w Polskie góry!

Więcej zdjęć w galerii:
https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/15171113Mogielica1170MNPMGorc1228MNPM

niedziela, 1 grudnia 2013

18-20.10.2013 Zlot reconnet, 10-lecie forum




Kiedy była już znana data zlotu, wiedziałem że bez problemu mogę jechać – termin mi pasuje. Nie zastanawiałem się w jaki sposób pojadę i z kim. Trzy tygodnie przed zlotem zapytałem osobę, która czasami wybiera się ze mną do lasu, czy jest chętna na misję – zlot forum reconnet. Oczywiście koleżka się zgodził. Miałem już okazję być na zlocie wiosennym poprzedniego roku, dlatego bardzo chciałem jechać, zobaczyć te same twarze, poznać nowych ludzi, z którymi na co dzień jestem na forum. Wiedziałem też jak to wszystko wygląda, jak zachowują się ludzie, jacy są. Kto był na zlocie ten wie, że panuje bardzo rodzinna atmosfera, jakbyśmy od lat dobrze się znali. 

Tym razem zlot odbywał się na Śląsku. Miejscówka to wyspa, na której często spotykają się organizatorzy. Dookoła duży, czysty zalew. Dzień przed zlotem udało mi się skontaktować z ekipą jadącą z Krakowa: irol, niszka, NumLock. Okazało się, że mają dwa wolne miejsca, jednak w drodze powrotnej już nie. Pomyślałem, że kwestią powrotu zajmę się później – na zlocie.
Spotkaliśmy się w Krakowie przy dworcu PKP o 16.00. Po przywitaniu i szybkim zapoznaniu się, ruszyliśmy. Droga minęła całkiem w dobrej atmosferze, trochę ciszy, trochę rozmów, zastanawianie się jak to będzie na zlocie… 

Z trasy bardzo utkwiła mi w pamięci droga przez alejkę w parku. Kiedy dotarliśmy na miejsce przeprawy, skontaktowaliśmy się telefonicznie ze zlotowiczami będącymi przy obozowisku. Około 20.00 Zostaliśmy szybko i bezpiecznie przetransportowani na wyspę przez Morga, gdzie przy brzegu czekało na nas kilka osób z powitaniem. Od tego momentu zaczęło się to wszystko co dobre, działo się tyle że nikt nie jest w stanie wszystkiego zapamiętać a tym bardziej opisać. Przywitałem się ze starymi i nowymi znajomymi i od razu z moim współtowarzyszem zacząłem szukać miejsce na nocleg. Zaproponowano nam miejscówkę elity na górce – odmówiłem, bo nie wiedziałem że tam jest najlepiej i chciałem też sam coś znaleźć. Zbadałem trochę teren dookoła obozu i rozbiliśmy się między małymi drzewkami czeremchy, sosny, po czym od razu przeszliśmy w stronę ogniska żeby coś ciepłego zjeść, wypić, żeby czasu nie tracić tylko korzystać ze zlotu! 

 Kilka chwil później zaskoczył wszystkich tort z polewą w kształcie logo forum przyniesiony przez Kopka, od razu coś pysznego na wstępie. Jak na innych zlotach był stolnik i miejsce ze wszystkimi wspólnymi domowymi wyrobami, gdzie wszyscy mogli wszystko skosztować, poznać coś nowego, wziąć porady, jak ktoś coś zrobił. Było kilkanaście słoików z ogórkami kiszonymi na wiele sposobów, najlepsze były trochę konserwowe, kiszone, ostre jednocześnie, pierwszy raz takie połączenie smaków próbowałem ; były też ostre, tylko kiszone… wszystkie dobre. Standardowo sało, marynowane grzybki, chleby, w okolicy ciągle trunki, nalewki, wszelakie alkohole krążące z rąk do rąk pite z butli, piersiówki… Można było sobie kiełbaskę, mięsko jakieś wziąć i upiec nad ogniskiem, popić herbatką przy ognisku. Czas przyjemnie leciał przy stole, ciągle próbując coś nowego jeść, przy ognisku było bardzo ciepło, rozgrzewająco. Czuć wspaniały klimat, jak każdy gdzieś ze sobą rozmawia, za chwilę znów wszyscy z kimś innym rozmawiają… Szkoda tylko że czas tak szybko leciał. Człowiek najedzony, popija nocą herbatkę, wszyscy już zmęczeni powoli rozchodzą się do swoich obozowisk. Po godzinie 2.00 już 4-6 osób przewijało się przy ognisku. Ja z emanem, Sobotą i Qaszem siedzieliśmy do 6.00 rano rozmawiając, dorzucając do ognia. Noc piękna, gwieździsta, księżyc mocno świecił, przebijał się przez korony drzew. Poszliśmy szybko spać, żeby nie wstać bardzo późno. Bardzo szybko zasnąłem, nawet nie wiem kiedy.

Wstałem trochę po 8.00. Ogarnąłem się i przy obozowisku było już kilkanaście osób. Chodziłem trochę po wyspie, bardzo fajne miejsce, rzadko w takich miejscach bywam. Robiłem zdjęcia telefonem przez cały wypad, żeby tylko mieć jakiekolwiek wspomnienia uchwycone z tego wydarzenia. Na plaży była piękna mgła, przesuwająca się w stronę wyspy, słońce było wysoko, przebijało się przez szarą mgłę. Organizatorzy poprosili aby w miarę możliwości posprzątać śmieci, bardzo dobry pomysł, lubię sprzątać w lesie śmieci, widzieć ogromne efekty tej prostej pracy. 
We dwóch poszliśmy na pół godzinki wzdłuż wyspy, żeby wrócić z pełnym workiem śmieci, po drodze widzieliśmy kilka osób które też się tym zajęli, to miłe. Czekaliśmy wszyscy aż będzie rosół, wiedziałem że będzie dobry. Został solidnie, mocno przyprawiony, to był najlepszy mój rosół w życiu jaki jadłem, choć ja mało w życiu jeszcze jadłem… W międzyczasie powstawał powolny proces dżemu z dyni, podpłomyki ze syropami, cynamonem, na słodko, sporo rodzajów było. Czas według mnie szybko zleciał, bo działo się naprawdę dużo. Na wspomnianej wcześniej plaży Kopek i Załoga budowali tratwę przez kilka godzin, ciekawa sprawa. 

Po zjedzonym rosole w międzyczasie trwały przygotowania do gulaszu, który był późnym popołudniem. Wiele osób mówiło że jakoś nie wyszedł, marudzili, ja bym mógł takie zawsze jeść. Po otrzymaniu wiadomości, że tratwa jest gotowa( przyglądałem się co jakiś czas jak powstaje), poszliśmy wszyscy zlotowicze obserwować jak tonie. A niestety Kopkowi udało się i pływała doskonale, mogła pomieścić nawet 5, 6, 7 osób! Kilka osób popływało, uczciło udane wodowanie! Była okazja żeby popływać, jak widziałem, że już 5 osób jest w wodzie, też poszedłem popływać, tylko dyskretniej z trzcin, ale zostałem uchwycony przez niezawodnego Marshalla. 
 
Ciężko było się przełamać, ale udało się. Później trochę buty przemoczyłem ale wieczorem dosuszyłem przy ognisku. Wyjątkowo niby nie miało być żadnych warsztatów, nawet nie było czasu aby je zrobić, mimo to były zajęcia z klejem z żywicy, dłubaniem w drewnie, krzesiwem tradycyjnym, hubkami, wędzeniem , gotowaniem, było coś z roślin i grzybów wyspy, więc ze wszystkiego dało się korzystać. Była świetna okazja aby skosztować gotowane gorzenie wężymordu,, smaczne bez żadnych przypraw, delikatny smak. Wędzarnie przygotował Dźwiedź ze swoją Załogą, akurat nierówność terenu sprzyjała, więc dobrze wyszła. 
Tutaj znów wiele rodzajów wędzonego mięsa: kiełbasa, boczek, skrzydełka, niektóre bardzo ostre, nadmiernie przyprawione chili, a co będę dźwigać z powrotem… Całość była podana wieczorem przy ognisku, każdy mógł spróbować na tyle, ile jego żołądek pomieści. Wszyscy byli już dobrze zapoznani, więc butelki szybko krążyły, gitary śpiewały, ludzie grali więc klimat był przepiękny. Najedzony wszystkim z całego dnia popijałem sobie jedynie herbatki, napary i kosztowałem różne nalewki np. z orzecha włoskiego, bzu, malin. 

Na pewno wszyscy mogli nauczyć się dystansu do siebie, bo każdy z ogromnym poczuciem humoru był szczery, nikt chyba się nie obraził to udało się dobrze bawić. Gdy poczułem się już zmęczony, po 2.00 poszedłem sobie poleżeć, aż zasnę. Dzień pełen wrażeń. 

















Rano, obudziłem się około 7.00 Poszedłem wypić coś ciepłego, ogrzać się, powoli przygotowywałem się do powrotu czyszcząc naczynia, przepakowując plecak. Rankiem już czuć lekko ponury klimat, że dzisiaj trzeba wracać… Mocna kawa w kociołku niektórych postawiła na nogi, ja kawy nie pijam więc nie wiem ; ale mocna była! Przez około 2 godziny zbieraliśmy się do zrobienia zdjęcia grupowego. Niestety nie każdy na nim był, niektórzy jeszcze spali! Na 10-lecie forum przekroczyliśmy licznik 40 osób. Pogoda nadal była piękna, gdy zaczęło się robić coraz cieplej trzeba było ruszać. 

Mieliśmy dobry transport. Po 12.00 pożegnaliśmy się ze wszystkimi, oby do następnego i przeprawiono nas. Znalazłem kwarc i krzemień przy brzegu, zabrałem ze sobą. Przez cały czas pobytu na wyspie pogoda była rewelacyjna, w dzień chodziłem w krótkim rękawku, w nocy było chłodniej. Natura nas lubi.




 Nie mogę się doczekać aż pojadę na wiosenny zlot, na który już są jakieś wstępne plany. Podziękowania dla wszystkich którzy przyczynili się do tego, że mogłem tam być, dzięki za wspólnie spędzony czas. Do następnego Panie i Panowie.


Więcej zdjęć, opis zdjęć w galerii:
https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/1820102013ZlotReconnet10LecieForum