poniedziałek, 9 listopada 2015

31.10 - 10.11.2015 - Bieszczady część 1

Podczas, gdy przemierzałem GSB, któregoś dnia poczułem, że fajnie byłoby tak każdego dnia maszerować z plecakiem z jednego miejsca do drugiego, żyć codziennością tak z dnia na dzień, korzystać i cieszyć się życiem. Postanowiłem, że na przełomie jesieni i zimy wyruszę z domu z plecakiem na ponad miesiąc czasu. Najpierw pojadę w Bieszczady a potem...

Sobota, 31.10.15 Brzesko - Bacówka pod Honem
Wstaję o godzinie 8.00, piję herbatę i czekam w dobrym towarzystwie na busa do Sanoka. Dzień wcześniej zadzwoniłem i umówiłem się z kierowcą, że wsiądę na przystanku w Brzesku, teraz dzwonię i pytam o której mam się spodziewać busa. O 9.30 jadę na przystanek, pół godziny później wyjeżdżam. Do Sanoka docieram przed 14.00, okazuje się, że informacja na dworcu jest nieczynna "poza sezonem", który dla mnie trwa cały rok. Szukam na rozkładzie busa do Cisnej, jak zawszę będę zaczynał swoją bieszczadzką przygodę w Bacówce pod Honem. Najbliższy bus odjeżdża za 3 godziny! Trudno, jednak byłem na to przygotowany. Póki nie robi się zimno czekam na przystanku, natomiast później czekam w pobliskim barze przegryzając frytki. Jest ciemno, autobus przyjechał - nareszcie; jeszcze jedzie okrężną drogą przez Łupków.

W Cisnej wysiadam jako ostatni pasażer, jest 18.00, kieruje się prosto do mojego domu w Bieszczadach, od tego momentu zaczyna się przygoda. Niesamowite ile jest gwiazd na niebie, mam okazję podziwiać drogę mleczną - idę z głową do góry, zobaczyłem spadającą gwiazdę; może to znak, że podróż będzie udana. W schronisku zastaję i poznaję Wiolę, Agnieszkę i Józka. Dostaję jedynkę, mój ulubiony pokój nr 5. Wieczór spędzamy na rozmowach w kuchni przy świeczkach, gdyż obecnie nie ma prądu. Popijam ciepłą herbatkę i myślę o następnym dniu. Zjadam na kolację jajecznicę i idę wcześnie spać, jutro muszę wstać wcześnie. Wiem że pierwsze dni będą ciężkie jeśli chodzi o kondycję i chodzenie z ciężkim plecakiem.

Niedziela, 01.11.15 Bacówka pod Honem - Chatka Puchatka

Widok sprzed schroniska
Budzę się przed budzikiem, tak działa mój zegar biologiczny na wyprawach. Pakuję plecak, szybka rozgrzewka i ruszam bez śniadania. Za oknem cała dolinka pokryta szronem, słońce budzi i ogrzewa okoliczne lasy. O 6.45 wychodzę ze schroniska. Jest piękna pogoda, niebo świetnie kontrastuje z kolorowym lasem. Kieruję się drogą do Dołżycy na czarny szlak, wszyscy jeszcze śpią, mija mnie zaledwie kilka samochodów. Po godzinie dreptania jestem już na szlaku.

Zmarznięta kraina
Podejście jest bardzo strome, non stop idzie się w górę. Robi się coraz cieplej, przebieram długie spodnie na krótkie, mam na sobie bieliznę termoaktywną, więc będzie mi ciepło, prócz tego koszulka bawełniana i czapka. Dość szybko docieram na Falową, jest coraz cieplej, robię sobie krótką przerwę.




Przerwa

Spóźniłem się z piękną kolorową jesienią na buczynach, w lesie jest duża przejrzystość, można wiele dostrzec.Na wyciętej polanie biegają jelenie, w oddali widać Połoninę Wetlińską na którą zmierzam - to niesamowite jaką odległość w oczach można pokonać w parę godzin marszu.





Schodzę w dół szlakiem, momentami nie widzę oznaczenia, nie wiem też jak dokładnie biegnie szlak, gdyż cała ściółka jest pokryta liśćmi; mimo to nie ma problemu z marszem. Spotykam dziewczynę na szlaku, która idzie z Jaworca do Cisnej. Wychodzę z lasu na drogę, prowadzącą do schroniska na Jaworcu.











Przejście przez most
Idąc momentami żałuję, że nie skróciłem sobie drogi przechodząc przez rzekę Wetlinę, z racji niskiego poziomu wody. Zaoszczędziłbym 30 minut drogi asfaltem, ale nie jest źle - podziwiam okoliczne piękne kolorowe lasy, przy drodze rośnie mnóstwo owocującej tarniny, jeszcze dobrze nie przemarzła.



Schronisko na Jaworcu


Docieram do schroniska o 10.40, zastaję Karolinę i Marcina, których poznałem pod Honem dwa lata temu w grudniu, fajnie znów się spotkać. Uzupełniam herbatkę w termosie, jem smaczny bigos z chlebem, przy okazji przerwy suszę ubrania. Chciałoby się tutaj zostać cały dzień, porozmawiać, odpocząć i nacieszyć się ładnymi widokami dookoła schroniska, jednak przede mną jeszcze cały dzień.


Kolejny odcinek to Przełęcz Orłowicza, dalej czarnym szlakiem - mapa pokazuje 3h 30'. Jestem już zmęczony a przede mną ciągła droga pod górkę, nikt nie mówił że będzie lekko. Niektórzy twierdzą, że szlak na tym odcinku jest źle oznaczony, chyba nie są na bieżąco, gdyż momentami widać że oznaczenie jest "świeżo" malowane. Okolica to las mieszany, bardzo zróżnicowane gatunki drzew. Po ciężkim podejściu wychodzę z lasu na polanę, z której widać Wetlińską, mam ją na wyciągniecie ręki, jednak to godzina stromego podejścia. Znów wychodzę z lasu i trawersuję prosto na Przełęcz. Jestem spragniony, ale nie ściągam plecaka żeby się napić, przegryzam borówkę czarną i brusznicę, rośnie jej tu naprawdę sporo, można się najeść.


Jest 14.00 mam bardzo dobry czas jak na pierwszy dzień marszu, idę szybciej niż pokazują znaki. Dłuższa przerwa na posiłek i ciepłą herbatkę nie trwa jednak długo z powodu wiatru który jest uciążliwy na postojach, czasem naprawdę nie lubię jak jest tak wietrznie. Myślę o wejściu jeszcze na Smerek, jednak obawiam się, że nie zdążę wtedy na zachód przed Chatkę Puchatka, dlatego odpuszczam.




Jest mało ludzi, jak na tak popularne miejsce, cieszy mnie to, mogę zrobić ładne zdjęcia bez turystów w tle. Za mną słońce oświetla góry i lasy przede mną, z minuty na minutę jest inaczej, piękne kolory. W nogach coraz mniej sił, w połowie połoniny robię przerwę na herbatkę; leżę na trawie w słońcu i odpoczywam.



Po 9 godzinach marszu docieram do schroniska, promienie słoneczne pięknie oświetlają całą chatkę, w dodatku wokół jest pusto! Jest 16.00, wbiegam na punkt widokowy i staram się fotografować zachód słońca oraz połoninę caryńską.








Wiele silny wiatr, mam wrażenie że nawet statyw nie pomaga w tym aby zrobić nieporuszone zdjęcie. Po kilku minutach coraz słabiej operuję dłońmi, odpuszczam i idę grzać się do środka. W środku witam się z Julo, zastaję też Pana Lutka Pińczuka. Jem żurek, w międzyczasie się ściemnia. W pewnym momencie przypadkiem przez okno dostrzegam Tatry, oddalone o około 170 km w lini prostej! Niesamowity widok i świetne uczucie zobaczyć coś takiego, wcześniej widziałem coś takiego tylko na zdjęciach. Mimo opinii, że w chacie zawsze jest zimno, w środku w pokoju noclegowym jest całkiem ciepło i przyjemnie, powodem tego jest komin, który jest usytuowany na środku pokoju.



Oprócz mnie w pokoju nocuje też Bartek i Paweł z Lublina, którzy przyszli tutaj z Ustrzyk Górnych czerwonym szlakiem. Paweł również fotografuje, udziela mi kilka cennych dla mnie lekcji, chyba nigdy tego nie ogarnę. Wieczór spędzamy na rozmowach o Bieszczadach i górach Ukrainy i Rumunii. Sprzed schroniska widać pożar na Połoninie Pikuja na Ukrainie, oddalonej o około 50 km, pali się pali. Czas ucieka szybko, zbyt szybko, trzeba iść spać.


Poniedziałek, 02.11.15 Chatka Puchatka - Chata Socjologa


Wstajemy kilka minut po 6.00, znów budzik nie był mi potrzebny. Z pokoju widać piękny wschód słońca nad połoniną caryńską, wychodzę na zewnątrz mimo silnego wiatru zrobić trochę zdjęć, kolory tuż po wschodzie są wyjątkowe, jedyne w swoim rodzaju. Robimy sobie wspólne pamiątkowe zdjęcie przed chatką i o godzinie 8.00 żegnamy się i ruszamy w przeciwnym kierunku.


Schodzę z Wetlińskiej do Berehów górnych, słońce świeci prosto w twarz, jest bardzo gorąco, mam wrażenie że jest cieplej niż latem, mimo że znów przebrałem się na krótkie spodenki.







Tutaj jesień jest jeszcze kolorowa, na tle rudych buczyn wyróżniają się żółte topole i brzozy, po drodze można spotkać mnóstwo róży dzikiej i owocującego jałowca. Mijam punkt kasowy z korzyścią dla mnie, cóż - nikogo nie zastałem w środku, nie będę czekał.


Teraz czeka mnie strome i męczące podejście na Caryńską. To podejście zawsze mnie męczy, nawet jak jestem w formie. Strumienie mają niski poziom wody, ciężko zanurzyć butelkę, żeby nabrać wody. Patrząc na ściółkę aura typowo wiosenna, cicho i spokojnie, nie słychać żadnego człowieka, tylko śpiewające i ćwierkające ptaki. Kolejna przerwa przy wiacie na ciepłą herbatę i chałwę, która potrafi dać "kopa" energetycznego.



Wyszedłem już z lasu, jest niesamowicie cicho i bezwietrznie, nawet nie marzyłem o takich warunkach. Popijam kolejne ilości płynów i napełniam butelkę wody z podziemnego źródełka przed szczytem. Na szlaku spotykam zaledwie kilka osób, przede mną góry Ukrainy całe pokryte dymem, który osiadł w dolinkach po pożarze na Pikuju. W chmurach szybują i kraczą kruki, słychać je z oddali, wiatr niesie dźwięk.

Kilkanaście minut po godzinie 11.00 docieram do miejsca, gdzie odbija zielony szlak łącznikowy do schroniska studenckiego na Kolibie. Z góry w oddali widzę pasmo Otrytu, które jest moim celem dzisiejszego dnia. Zejście północnym stokiem jest w dużej mierze pokryte szronem w zacienionych miejscach a na szlaku można zaobserwować zjawisko resublimacji. Rok temu w grudniu szedłem tędy od drugiej strony, oj to było męczące, oblodzone podejście.

Zaliczyłem pierwszy upadek, poślizgnąłem się na liściach. Na tym odcinku jest piękny las, ogromne i stare brzozy, mnóstwo jałowca i wiele innych rodzai drzew. Docieram do schroniska, gdzie przed wejściem "pilnuje" wielki wilczur. Miałem początkowo obawy do podejścia, ale jak zaczął merdać ogonem wiedziałem już, że jest pozytywnie nastawiony. Zawitałem do środka, przybiłem pieczątkę do książeczki GOT, podładowałem trochę telefon, aby w razie kłopotów mieć kontakt ze światem, napełniłem termos, zjadłem pyszne pierogi ruskie z cebulką; porozmawiałem chwilę z parką, która również zatrzymała się tutaj na przerwę i posiłek, wysuszyłem trochę ubrania i dalej w drogę. Po godzinnej przerwie chciałoby się zostać na dłużej i posiedzieć na balkonie w ciepłym słoneczku.

Kolejny odcinek to droga na Przysłup Caryński, jedno z tych bardziej stromych podejść w Bieszczadach, aż stwierdziłem że wezmę jakiegoś kijka do podpierania, bo momentami jest ciężko. Mały kijek, ale pomógł do podpierania się. Suche, śliskie liście i ruchome skały utrudniają strome podejścia. Kończy się szlak zielony, zaczyna się niebieski.




Droga na Magurę Stuposiańską jest całkiem przyjemna, nie jest już tak stromo, wokół przeważa buczyna, zdarzają się pojedyncze świerki. Teraz ponad dwie godziny zejścia przez las do Dwernika. Maszeruję mi się przyjemnie i lekko, cieszę się z pięknej słonecznej pogody, która ma dominować do końca tygodnia. Jestem już blisko, słyszę w oddali pracę pilarzy, droga mi się dłuży, ostatni odcinek prowadzi ścieżką po zrywce drewna. Jestem na asfalcie, do celu pozostało mi około półtorej godziny.

Mimo asfaltu idzie się fajnie, dookoła kolorowa, złota jesień. Zastanawiam się czy natrafię na jakiś sklep, jednak nic z tych rzeczy. Zatrzymuję się na moście przy Sanie do którego wpływa rzeka Dwerniczek, robię kilka zdjęć i ruszam dalej prosto do Chaty. Cieszy mnie, że już kiedyś tędy schodziłem i wiem jak wygląda podejście do góry.




Jest 15.20, znak w Dwerniku pokazuje 50' do chaty. Wchodzę na szlak, gdzie prowadzą dwie ścieżki - wybrałem tą złą, po zrywce drewna i muszę się wrócić kilkanaście metrów w dół, bo przez gęste zarośla nie da się przejść. Zaczyna zachodzić słońce, cieniuje i oświetla okoliczne górki. Po drodze co kilkanaście minut są ławeczki, z których korzystam aby złapać oddech. To drugi dzień wędrówki, jestem już bardzo wyczerpany, jestem szczęśliwy że już mam tak blisko. Przez żółte modrzewie widzę już lektorówkę, która jest 100 metrów od chaty, skracam sobie drogę i idę przez zarośla jeżynowe. Słyszą mnie psy: kazan i bryndza - szczekają. Droga zajęła mi dłużej niż pokazywał czas, to oznacza że naprawdę jestem zmęczony.

Jest 16.30, przed chatką stoi wpatrzony we mnie Lubosz, który jakby skądś mnie znał oraz Kasia. Tak, znamy się - byłem tutaj w grudniu z Mr. Wilsonem. Aha, i gotowaliście zupę z roślin i boczniaków, pamiętam - odpowiedział. Lubosz dał mi do zrozumienia, żebym czuł się jak w domu. Zrzuciłem plecak, usiadłem na kilka chwil aby złapać oddech i poszedłem do lasu z czołówką zebrać trochę drobnego drewna do kominka. Lubosz rozpala ogień w koksowniku, dzięki któremu jest cieplej w środku, Kasia częstuje mnie zapiekanką, podobną do tej, co robi moja Mama. Dobrze jest dobrze zjeść po takim dniu. W środku jest bardzo ciepło, spokojnie można siedzieć ubrany na krótko. W chacie prócz mnie jest Asia z okolic Wrocławia - przyjechała na kilka dni w Bieszczady aby odpocząć. Po chwili idę poleżeć na łóżko w rogu sali z widokiem na kominek, muszą trochę nogi odpocząć, bo jestem strasznie zmęczony a wiem, żę to minie po około pół godziny. Tak się stało - fizycznie czuję się o wiele lepiej. Rozmawiam z Asią o Biesach, czas swobodnie przemija na piciu herbaty, trzeba sie dobrze nawodnić. Zjadłem jeszcze trochę kaszy kuskus z orzechami włoskimi, ale jestem nadal głodny. Przed 21.00 jestem już sam na sali z kominkiem, zdecydowałem że tutaj będę spał. Jest świetnie, ciepło, przyjemnie, klimatycznie i spokojnie - czego chcieć więcej? Tak właśnie chciałem spędzić ten wieczór. Od dłuższego czasu odkąd tu jestem zastanawiam się czy nie zostać tu jutro na cały dzień. Nie z powodu kondycji, lecz uroku tego miejsca. Późnym wieczorem przychodzi na salę Ferdek z Anią(?), która jest z Izraela, rozmawiają po angielsku, nic nie rozumiem. Kładę się spać, ciężko mi zasnąć z powodu zmęczenia, mam tak czasami.

Wtorek, 03.11.15 Chata Socjologa



Budzę się o standardowej porze, jak co dzień. Decyzja zapadła - zostaję, nie śpieszy mi się, nie jestem zobowiązany wobec nikogo, sam decyduję o wszystkim, to lubię. Kolejny słoneczny dzień, aż chce się żyć. Przeglądam książki w schronisku o Bieszczadach, można się sporo ciekawych rzeczy dowiedzieć.



Pomagam trochę w sprzątaniu gospodarzom, idę na zewnątrz naznosić trochę drewna, które wskazał mi Lubosz, jednak w większości nie podołałem z racji zbyt ciężkich bukowych pniaków. Naznosiłem tyle ile dałem radę, a przy okazji zebrałem trochę grzybni żółciaka siarkowego o grubości przeszło 1 cm. To niesamowite jaka siła drzemie w grzybie, że potrafi złamać tak potężne buki. Nazbieraliśmy wspólnie kilka kartonów rozpałki, starczy na kilka dobrych dni. Nazbierałem też trochę drewna, żebym miał czym palić w kominku i nie musiał korzystać z zebranego już drewna przeznaczonego na zimę. W okolicy rośnie sporo drzew owocowych, jabłka, gruszki, śliwki - wiosną musi być tutaj przepięknie i kolorowo. Prócz tego ogromne, stare modrzewie, które pięknie barwią się na żółto i tracą igły na zimę. Idziemy wspólnie przejść się na pobliską łąkę, posiedzieć trochę w słońcu.

W chacie Kasia robi zapiekanki z wyschniętego chleba, natomiast ja zabieram się za podpłomyki z cynamonem na słodko z dodatkiem zmielonych orzechów włoskich, które zabrałem ze sobą w góry. Wyszło kilkanaście sztuk, szybko się rozeszły co znaczy, że smakowały a to najbardziej cieszy. Wieczorem Kasia ponownie zrobiła zapiekankę, którą zostałem poczęstowany, nie ukrywam że dobrze się najadłem. Jest ciemno, za oknem gwieździste niebo, udało mi się sfotografować drogę mleczną. Wieczór spędzam przy kominku i ognisku. Ferdek i Ania również zostali tego dnia w Chacie. Może się wydawać - co tu robić cały dzień siedząc w jednym miejscu, mimo wszystko łatwo znaleźć sobie zajęcie a czas i tak mija za szybko. Nasuwa się stare i prawdziwe powiedzenie "wszystko co dobre, szybko się kończy". Idę spać pozytywnie nastawiony na następny dzień, gdzie czeka mnie długa droga.

Więcej zdjęć w galerii:
https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/311015101115Bieszczady