czwartek, 31 grudnia 2015

Nowy rok 2016

Życzę wszystkim moim czytelnikom oraz miłośnikom gór i lasów dużo spokoju i czasu, który będziecie mogli poświęcić na wędrówkę oraz ognisko.


12-28.11.15 - Główny Szlak Sudecki

W listopadzie przeszedłem Główny Szlak Sudecki.

Główny Szlak Sudecki imienia Mieczysława Orłowicza jest drugim szlakiem w Polsce pod względem swojej długości, która wynosi 444 km. Szlak tak jak Beskidzki jest oznaczony na czerwono. Prowadzi od Prudnika przez Góry Opawskie, Masyw Śnieżnika po czym Góry Bystrzyckie, Stołowe, Sowie aż do Karkonoszy i Gór Izerskich i kończy się w Świeradowie-Zdrój.

Po przebyciu GSB zacząłem szukać informacji o dłuższych szlakach turystycznych w Polsce. Nie miałem zamiaru przejść szlaku tego roku, myślałem bardziej o wiośnie. Postanowiłem dopiero w ostatnich dniach października. Nigdy nie byłem w tych miejscach, dlatego poznam kolejne pasma górskie, czym się charakteryzują i otaczają, zobaczę jak wyglądają tamtejsze szlaki, jakich ludzi spotkam i jakie są schroniska, w których będę zamierzał spać. Daję sobie 18 dni na przejście całości, z racji krótkiego dnia. Mimo, że spodziewam się że może spotkać mnie zima pod koniec listopada nie spakowałem nic specjalnego. Wiem, że będzie łatwo, bo po Bieszczadach mam już wyrobioną porządną kondycję.

Prudnik, początek GSS

11-15.12.15 - Bieszczady z Doczem

Powtórka sprzed dwóch lat, ponownie wybieramy się w grudniu w Bieszczady. Początkowo plan był zupełnie inny mianowicie mieliśmy posiedzieć gdzieś w lesie przy ognisku i wrócić do domu. Doczu miał więcej czasu, zaproponował czy jadę na parę dni w Biesy, bez zastanowienia zgodziłem się.

Piątek, busy dłużej jeżdżą i spóźniają się. Spotykamy się w Sanoku, gdzie od razu ruszamy do Komańczy, jest przed 14.00. Robimy zakupy w sklepie i dreptamy kawałek asfaltem. Dowiaduję się właśnie gdzie zostaję prowadzony - celowo nie wspomnę dokładnie o tym miejscu we wpisie. Zaczyna się las i niesamowite bieszczadzkie błoto, gdzie cały but się zapada i momentami nie da się iść. Powoli się ściemnia, idziemy lasem w lewo i w prawo, w lewo i w prawo i tak dalej.


Przed nami przebiega jakieś stado zwierząt a co jakiś czas widzimy świecące oczy lisów które nas obserwują jak idziemy świecąc czołówkami. Nasza trasa na GPSie Docza wygląda jak wykres bicia serca. Nie ma śniegu, nie ma mrozu, wieje wiatr i jest pochmurno. Zostaje nam kilka kilometrów, jedna im bliżej tym dłużej do celu, ot tak. Przebyliśmy około 15 km dzisiejszego dnia, jesteśmy na miejscu. Czas się rozgościć w obecnym swoim domu. Rozpakować plecak, rozpalić świeczki, przygotować trochę drewna i zjeść coś. Na wysokości 800m ściółka jest zmrożona, może sypnie śnieg. Popijamy magiczną herbatkę z soczkiem i tak mija ten wieczór. Planujemy to zbyt duże słowo - zastanawiamy się co robimy w następnych dniach.

Sobota, budzę się i pierwsze co słyszę - "soohy, zostaniemy tutaj dzisiaj cały dzień, a jutro...". Jestem szczęśliwy z tego powodu, nie da się ukryć. Ostatnio trochę połaziłem, tego mi brakowało, żeby posiedzieć w takim miejscu i odpocząć. Poczuć zapach dymu z kominka, zapach drewna z chaty, czerpać wodę ze strumienia i tak dalej... Jest jasno, jak widać trochę przyprószyło ściółkę, nadal lekko prószy, temperatura w granicach 0 stopni.




Przez las przedziera się lekka mgła, co chwila jednak ustępuje. Pozbieraliśmy drewna a część pocięliśmy na drobne kawałki do piecyka. Obiadokolacja w postaci grzanek czosnkowych i boczku. Zasłoniliśmy też drewno plandeką.







W środku zostawiliśmy trochę gwoździ i świeczek. O 16.00 jest już ciemno. Czas stworzyć klimat i zapalić świece; w środku jest tak ciepło, że przyjemnie jest w krótkim rękawie. Wieczór się dłuży, ale to dobrze - nikomu się nie śpieszy. Po kilku dniach przebywania w takim miejscu podejrzewam, że chodziłbym spać bardzo wcześnie a wstawałbym długo przed świtem. Wpisuję notkę w zeszyt i powoli zalegamy w śpiwory.










 Niedziela, Doczu wstał o wiele wcześniej ode mnie, więc nie zalegam długo, wstaję i pakuję się. Zjadamy śniadanie, sprzątamy po sobie i śmiało możemy ruszać dalej. W lesie spotykamy stado jeleni. Zaczyna mocno sypać śnieg, dużymi płatami. Dreptamy asfaltem, opuszczamy jedną wioskę, idziemy do drugiej, gdzie łapiemy stopa do Cisnej.





Udaje nam się dopiero po przejściu prawie połowy drogi, rzadko jeżdżą tu auta. W Cisnej robimy drobne zakupy i kierujemy się na Kalnicę, tutaj mamy lepsze szczęście bo szybko łapiemy stopa i wysiadamy przy skrzyżowaniu w drogę do schroniska na Jaworcu. Stąd niecała godzinka drogi i docieramy na miejsce o godzinie 13.00 czyli o wiele wcześniej niż zamierzaliśmy. Nie przemęczamy się jak widać, jakoś przemieszczamy się z miejsca do miejsca i odwiedzamy ulubione miejsca.


Witamy się z Pawłem, jest w schronisku. Jak się okazało - wczorajszego dnia panowała tutaj dobra impreza integrująca. Spotykam znajomą ekipę z listopada spod Honu oraz Kubę i Arka. Nie udało nam się zastać Karoliny i Marcina, chwilowo wyjechali. Zjadamy obiad, bo zgłodniałem jak wilk. Zabieramy swoje plecaki do pokoju i schodzimy na dół do sali. Szybko nastaje wieczór, popijając zacną tarninówkę rozmawiamy przy kominku z Arkiem. Zostajemy poczęstowani fuczkami, kolejna potrawa którą "przywiozę" do domu, czyli nowe jedzenie do jadłospisu. W schronisku prócz nas dwóch jako turystów nie ma nikogo. Przyjemnie tak się rozleniwić - nie ma pewnego rodzaju potrzeby przejścia trzydziestu kilometrów po szlaku, tylko spokojne siedzenie w ciepłym domku. Na następny dzień już mamy plan, uderzamy do Bacówki pod Honem, i tak musimy być pojutrze w Cisnej rano.



Integracja
Poniedziałek, znów nam się nie śpieszy. Kuba częstuje mnie naleśnikiem, który był robiony inaczej niż wszystkie inne. Było czuć że inny, bo inaczej smakował. Pakujemy się na spokojnie i wychodzimy ze schroniska. Cicho i pusto. Na szlaku spotykamy świeże tropy niedźwiedzia, całkiem spory był. Po chwili widać też odchody, nażarł się śliwek. Przed skrzyżowaniem Pani w sklepie mówi, abyśmy zobaczyli żeremie przy rzece przy drodze.

Widok z pokoju spod Honu
Tak zrobiliśmy, jednak tak olbrzymich śladów bobrów nie zaobserwowaliśmy. Wokół cisza, przejeżdża co jakiś czas samochód a tak to nic się nie dzieje. Niebo się rozpogadza, widać pierwsze promienie oświetlające zbocza gór. Jak wyjedziemy to się zrobi zupełnie ładnie, tak czasem bywa. Dreptamy asfaltem i próbujemy złapać stopa, zatrzymuje się Pani z Wetliny, która jedzie akurat do Cisnej. Na miejscu robimy zakupy i idziemy prosto do schroniska. Tak jak dwa lata temu, znów w tym samym miejscu... W środku spokojnie. z Doczem na obiad zjadamy fuczki, śmiejąc się porównujemy z tymi na Jaworcu które są lepsze. Czekamy aż przyjdzie Paweł, za ten czas rozpakowujemy plecaki do pokoju. Tak jak zamierzaliśmy, cały wieczór spędzamy na bieszczadzkich rozmowach. Na zewnątrz chwycił delikatny mróz a niebo się ładnie rozgwieździło. Nocą kładziemy się spać, trzeba wcześnie się obudzić na busa.

Wtorek, ruszamy tak żeby zdążyć na busa na 6.35. W Sanoku godzinę czekamy na busa który jedzie do Krakowa. Szczęśliwie przejeżdża przez Brzesko, także wysiadam, żegnam się z Doczem do następnego! O godzinie 12.00 jestem już u siebie.

Dzięki Doczu za wspólny wypad a przede wszystkim za pokazanie nowych miejsc w Bieszczadach. Myślę, że nie raz jeszcze ruszymy na lub poza szlak tu czy tam.

Więcej zdjęć w galerii: https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/11151215BieszczadyZDoczem

niedziela, 27 grudnia 2015

Noc bez śpiwora, karimaty, plandeki w szałasie.

Wyszło całkiem spontanicznie, wraz z kolegą mieliśmy się wybrać do lasu na nockę, posiedzieć przy ognisku, coś dobrego zjeść. Chcieliśmy zbudować szałasy, więc finalnie zakończyliśmy na tym, że skoro budujemy szałasy to po co mamy zabierać ze sobą karimaty, śpiwory i plandekę? Nie próbowałem tak jeszcze, temperatury nie są niskie - można spróbować.

Przed południem łaziliśmy już po lesie, chcieliśmy znaleźć mało widoczne, równe miejsce, z dużą ilością drewna, przy skarpie w jakimś wąwozie. Mieliśmy kilka miejsc do wyboru ale przeszliśmy się trochę po okolicy i wybraliśmy najlepsze z możliwych.


Zaczęliśmy budowę na spokojnie najpierw od zaplanowania jak wszystko ma wyglądać, po czym rozpaliłem ognisko, niech już płonie. No i zaczęliśmy budować, zbierać materiały. Wokół rośnie kilka ogromnych sosen, których konary jeszcze z zielonymi igłami leżą na ziemi, ściółka w niektórych miejscach jest sucha, w innych natomiast mokra. Opału jest mnóstwo, czyszczę okolicę z wszystkiego wokół co leży ściółce. Lekko mokre drewno powoli będzie się suszyć i palić, podczas gdy my będziemy robić szałasy.

Wyrównałem trochę teren pod posłanie, położyłem się - jest dobrze. Zacząłem robić posłanie, po czym zająłem się główną konstrukcją. Nie spodziewamy się ulewnego deszczu, jednak w nocy ma trochę kropić. Układam pod skosem proste gałązki, na nie kładę sosnowe i jodłowe igliwie, na to sypię ściółkę składającą się z liści dębów i suchych igieł pod sosny. Wszystko na spokojnie, popijając w międzyczasie herbatkę i dokładając do ogniska, coby żaru się sporo nagromadziło.


Swój szałas zakończyłem przed zmrokiem, kolega jeszcze walczy i wykańcza. Od chwili delikatnie mży jak się odejdzie spod gęstych drzew. Odpoczywamy popijając herbatę z termosu i przejadamy grzanki czosnkowe z szaszłykami z boczku i cebuli. Jedzenia i wody mamy sporo. W szałasie czuć jak jest ciepło. Drzewo pomiędzy dwoma konstrukcjami jest ciepłe. Oczywiście można było wszystko bardziej uszczelnić i dopracować ale nie jakiejś szczególnej potrzeby.

Wieczorem zaczyna lekko padać deszcz, tak że słychać jak deszcz stuka o ściółkę. W środku, przy ognisku jest jednak przyjemnie. Po jakimś czasie pień drzewa zaczyna robić się mokry. Nie przestaje padać, raz mocniej raz lżej, wszystko dookoła staje się mokre. Najważniejsze że jest ciepło, nie pada na głowę i stopy. Przesypiam dwie godziny, na chwilę się budzę i znowu idę spać na kolejne dwie godziny. Podobno jak spałem padało najmocniej. Około 5.00 chciałem jeszcze usnąć, przyjemnie mi się leżało jednak postanowiłem wstać, coś porobić aż niedługo zacznie robić się jasno. Jak zrobiło się jasno zaczęliśmy przygotowywać kociołek, obieramy zostawione warzywa i gotujemy. Akurat przestało padać po łącznie 8 godzinach. Wrzucamy także wszystko to co zostało niezjedzone wczoraj. Zupa wyszła jedna z tych lepszych które ostatnio udało mi się zrobić. Nie było nam śpieszno, bo dopiero po spokojnym ogarnięciu się około 10.00 opuściliśmy obozowisko.


Chciałem odwiedzić jeszcze staw w lesie i jak wcześniej ustaliliśmy wrócimy na nogach do domu, około 10 km. Zanim odnalazłem się w lesie dwa razy wróciliśmy w to samo miejsce, jednak byłem już bliżej niż dalej swoich domysłów gdzie jest staw. Udało się i po prawie godzinie czasu skrótem opuszczamy las. Dalej przez drogę, pola i lasem w dół do głównej drogi, kawałek później rozchodzimy się w swoje strony.

czwartek, 24 grudnia 2015

04-06.12.15 - U Wilsona

Już wracając ze Świeradowa-Zdrój kontaktowałem się z Mr. Wilsonem, kiedy się widzimy. Nazajutrz padł termin na najbliższy weekend, kolejny raz odwiedzę lasy lubelskie.

Piątek, przed 22.00 docieram do Lublina, wychodzę z dworca autobusowego i czekam na Wilsona. Po chwili widzimy się i ruszamy gdzieś w teren, po drodze wstępując do sklepu. Przed północą rozbiliśmy swoje plandeki przy rzece Wieprz, przy jakiejś skarpie. Płonie ogień, jemy jakąś kolację i myślimy o tym co robimy następnego i kolejnego dnia.


Sobota, budzę się jak jest już jasno, wyspałem się dobrze. Bez pośpiechu o 9.00 jesteśmy już gotowi aby ruszać. Najpierw idziemy na jakieś piaszczyste tereny, zbieramy kłącza i pędy pałki oraz korzenie wiesiołka. Samo zebranie i obranie pałki zajmuje sporo czasu i jest to dosyć mozolne zajęcie. Po drodze zebraliśmy trochę gwiazdnicy, przytulii, pokrzywy, korzeń marchwi dzikiej z natką, liść barszczu i szczypiorek. Trafiły się też boczniaki na topoli i jakieś drobne kapelusze płomiennicy. Dwie godziny później z małymi zbiorami wracamy do samochodu i zmieniamy miejsce, jakieś podmokłe tereny. Przeważa las łęgowy, topole, wierzby, brzozę, trafiają się sosnowe, suche zagajniki. Wszędzie widać aktywność bobrów. Żeby przejść przez szerszy kanał wodny robimy kładkę z drewna i spokojnie przechodzimy; a i tak chodzimy w gumiakach. Zbieramy też licznie występujące uszaki, wybieramy te ładniejsze, trochę podagrycznika i starczy na wieczorny kociołek.


Wybraliśmy sosnowy zagajnik na dzisiejsze obozowisko bo jest sucho, miękko a w pobliżu mnóstwo brzozowego drewna za sprawką bobrów. Przeszliśmy się jeszcze kawałek. Wilson zebrał kawałki do piły ogniowej, a także próbuje uzyskać żar pocierając błyskoporka o kawałek drewna. Następnego dnia kolejne próby. Zanim zacznie robić się ciemno wracamy do naszego miejsca.
Przechodząc między lasem a łąkami, nagle prawie razem znaleźliśmy poroże koziołka w bardzo dobrym stanie, jeszcze z kawałkiem sierści - zostało mi podarowane. Obok brzozowy zagajnik, z jego przerzedzenia jest sporo prostych patyków, grubszych i chudszych. Z tego robimy wspólnie konstrukcje na co narzucamy nasze plandeki. Naszym celem jest głównie odsłona od wiatru, który raz szumi mocniej a raz lżej. Z jednej strony jest las a z drugiej rozległa łąka. Nazbieraliśmy drewna, wszystko przygotowaliśmy, zrobiło się ciemno. Próbujemy zrobić kluski tlone, tłumaczę Wilsonowi mniej więcej jak to ma wyglądać no i smakujemy, wyszło całkiem całkiem, ale nie tak intensywnie.

Czas nastawiać menażkę nad ogień i przygotować kolację. W środku najpierw gotuje się pęczak, później dodamy inne składniki. W międzyczasie szaszłyki z boczkiem i cebulą oraz czosnkowy chlebek, jest też ciepła herbata w termosie. Dym z drewna brzozy jest uciążliwy, tym bardziej że drewno jest nie do końca suche, dym krąży aby znaleźć swoje ujście. Po dodaniu kilku składników zupka jest już gotowa. Gęsta, zdrowa i kaloryczna potrawa, nie zjadamy wszystkiego, zostawiamy część na śniadanie.

Rozkładam śpiwór na karimacie i wygodnie leżę oparty o plecak i drzewo patrząc na ognisko. Popijamy nalewkę z czeremchy w sam raz na wieczór, nie siedzimy specjalnie długo.


Niedziela rankiem kucharzymy. Dojadamy pęczak, robimy herbatkę i przygotowujemy skrobię z pałki do placków. Najpierw oddzielamy skrobię od włókien po czym gotujemy tak, żeby jak najwięcej skrobi odparowało. Wkrojone na drobno rośliny mieszamy ze skrobią z pałki i formujemy placki. Tak zrobione placki powinny się piec około godziny przy ognisku zanim ciasto się upiecze i nie będzie gliniaste w środku. Resztę spróbowaliśmy usmażyć na oleju, jednak nie udało się bo placki się rozpadały i nie chciały się smażyć, tak jakby było za dużo wody.

Nic jednak nie poszło na marne, jest nauka i doświadczenie na przyszłość. Próbujemy piły ogniowej. Mamy dwa kawałki drewna, jeden jako piła jest trochę krótki a drugi jako podstawka podczas trzymania wrzyna się w dłoń. Nie udaje nam się, chociaż było blisko, ale nie dotrzymuję na tyle silno podstawki aby pojawił się żar.
 Zwijamy obozowisko, dopalamy pozostałe drewno w ognisku, szybko się spala, bo akurat mocno wieje po zwinięciu plandek, tworzy się wietrzny przeciąg przez zagajnik. Idziemy się jeszcze przejść po lesie i łąkach, w końcu mamy jeszcze pół dnia. Znalazłem szczątki krowy sprzed kilku lat, czaszka i kości.





W lesie Wilson próbuje prób z pocieraniem błyskoporka o kawałek drewna. Jedna z kilku prób była udana. Naprawdę trzeba sporo kondycji do rozpalenia tą metodą. Tutaj znów spotykamy dużo dorodnych uszaków, przechodzimy na podmokłe łąki, idziemy rejony, w których byliśmy w maju. Zbieramy trochę owoców głogu, robimy sobie przerwę, przegryzamy coś i odpoczywamy.




Wracamy w kierunku auta, poznaję powoli te okolice. Znaleźliśmy starego podgrzybka a wcześniej maślaka. Przed 15.00 docieramy do samochodu i po wspólnym zdjęciu wracamy.


Wypad krótki jednak udany. Zjadamy jakiś obiad i rozchodzimy się na przystanku, gdzie pojadę do Lublina. W Lublinie akurat nie czekam na busa, bo od razu odjeżdża i ma dla mnie ostatnie miejsce. Szkoda, że trzeba specjalnie jechać do Krakowa a potem wracać, ale z tym nie ma problemu. Dopiero o 23.00 jestem w domu. Następnym razem widzimy się jak zima nastanie, może gdzieś w górach...

Więcej zdjęć w galerii: https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/04061215UWilsona

czwartek, 17 grudnia 2015

Święto Niepodległości, Jungla Sosnowiecka - 10-11.11.15

Wtorek, 10.11.15 Bacówka pod Honem - Jungla Sosnowiecka.

Jest noc, wszyscy śpią. Stwierdzam, że nie idę spać tej nocy, bo obawiam się że zasnę i przegapię busa, który odjeżdża 4.53. Susze wyprane i mokre ubrania przy grzejniku - schną w oczach. Powoli pakuję plecak, przegryzam kanapeczki z dżemem, leżę słuchając muzyki w oczekiwaniu na wyjście. Dwa razy niekontrolowanie przysnąłem jednak udało mi się nie zapaść w głęboki sen. Nocą przypomniałem sobie o zostawionym tutaj przewodniku GSS, dlatego chcąc niechcąc musiałem kogoś obudzić aby go odzyskać... udaję się.

O godzinie 4:35 opuszczam schronisko i udaję się na przystanek; wyjątkowo zostawiam za sobą ponurą aurę w Bieszczadach, prószy drobny śnieg po chwili zmieniający sie w deszcz z powodu dodatniej temperatury. Czekam kilka minut i ruszam do Sanoka, gdzie czeka mnie przesiadka do Krakowa. Śpiący jestem, o 6.30 jestem w Sanoku, otwierają właśnie sklep gdzie robię drobne zakupy, coś na śniadanie i wsiadam do busa który czeka już na przystanku na odjazd. Mogę trochę pospać, budzi mnie jednak zamieszanie spowodowane przesiadką do autobusu tuż przed Rzeszowem, droga opóźnia się z powodu wypadku gdzieś na drodze; udało mi się przespać większość trasy i kilkanaście minut po 11.00 jestem w Krakowie na dworcu autobusowym. Idę na pobliski parking, gdzie jestem umówiony z Wilowem, razem pojedziemy samochodem na Junglę Sosnowiecką. Rozmawiamy o fotografii i trochę o Rumunii, którą chciałbym trochę poznać.

Las
O 13.00 docieramy na miejsce, z lasu wyłania się Doczu, prowadzi nas do obozowiska, gdzie czeka na nas wolfshadow i SmileOn. Byłem tutaj rok temu, było całkiem wiosennie i słonecznie a teraz jest szaro i pochmurno. Okolica wygląda zupełnie inaczej a klimatu obozowisku dodaje wiatrował topoli osiki przewróconej obok ogniska.  Ognisko płonie, pod okiem wolsfhsadowa na ruszcie powolutku piecze się królik nafaszerowany jabłkami, pokrapiany jest piwem i tłuszczem z przyprawami.


Powoli zaczynam rozkładać swoją plandekę, najpierw zbieram materiały na posłanie, coby odizolować się od mokrej ściółki. Najpierw położyłem spore płaty kory topoli, którą pierwotnie wziąłem za dęba, tak to taka Jungla... Kolejna warstwa to drobne gałązki sosnowe nazrzucane przez wiatr oraz uschnięta trzcina - no i jest miękko, sucho i przyjemnie.




Grzaniec i kiełbaski
Po koronach drzew widać jak wieje, strąca żółte liści brzóz, czasami pokropi deszcz jednak w niczym nie przeszkadza. Doczu prócz permanentnej herbatki malinowej przygotował grzańca nad ogniskiem z winka bieszczadzkiego, pomarańczy, limonki, cynamonu. W międzyczasie krążyły różne bieszczadzkie piwa, które przywiozłem na tę okazję. Głodem nas nie wezmą - jedzenia jest do oporu.

Wilow przygotowuje mięsny specyfik kiełbaski rumuńskie miczi z mnogą ilością różnych przypraw; oraz smażoną mamałygę z bryndzą. Ale to było dobre, zresztą... coś w ogóle było niesmaczne?
Ściemnia się, jednak jest w miarę jasno, pochmurno a dookoła miasta, które przyświecają.





Wybiła godzina 18.00, wraz z Doczem i SmileOn, idziemy w stronę dworca do Mysłowic odebrać niszkę, mijamy się w drodze i spotykamy się wszyscy w markecie gdzie robimy drobne zakupy i wracamy na miejscówkę. Jesteśmy już w pełnym składzie, chyba że ktoś jeszcze wpadnie? W międzyczasie powstała potrawa gdzie przeważały ziemniaki w plasterkach - zniknęło bardzo szybko. Zrobiliśmy też trochę tostów na topionej słoninie, które przegryzałem kiszonymi liśćmi czosnku niedźwiedziego od Docza, ludzki Pan wie co dobre.

Szkoda, że spotykamy się tylko na jeden wieczór. Atmosfera jest przednia, zlot był miesiąc temu, mimo to brakowało mi ogniska i takiego towarzystwa. Jak się okazało, późnym wieczorem odwiedziła nas Hania - koleżanka Docza z pracy, trenuje biegając po okolicy. Popijamy to i owo, przegryzamy samo dobro, nastała późna noc. Ekipa powoli odchodzi zalegać w swoje gawry. Przed 2.00 Doczu odprowadza Hanię, czekam na niego grzejąc się przy ognisku, po jakimś czasie widzę przez las czołówkę, szybko. Siedzimy jeszcze trochę, zerujemy ostatni termos i w środku nocy bo o 3.30 idziemy pod swoje dachy, w końcu niedługo zrobi się jasno. Zasypiam w kilka sekund.

Środa, 11.11.15 Jungla Sosnowiecka - Jaworzno


Jajecznica
Słyszę dobiegające rozmowy z przy ogniska, jest po 7.00, nie ma co zalegać w końcu nie widzimy się codziennie, wstaję od razu. Od samego rana zaczynamy wspólne gotowanie: każdy coś gotuje, kroi, obiera, szatkuje... Cebula z kawałkami słoniny  i kiełbasy do jajecznicy z dwudziestu jaj na pierwsze śniadanie.




Kluski tlone
Następnie kluski tlone wg. wolfshadowa - byłem ciekawy od początku co to będzie, rozczarowałem się pozytywnie. To nie żadne kluski, tylko ciasto z prażonej mąki z dodatkiem boczku, gorącej wody i soli dla smaku, spróbuję w domu. Tym razem porcja była za duża aby ją zjeść, albo wszyscy byli już najedzeni.





Zupa
Czas na obiad w postaci zupy w 8-litrowym kociołku. Za wkład posłużyło praktycznie wszystko co było pod ręką - a w zasadzie prawie wszystko, bo wszystkiego byśmy nie zmieścili. Zaczęła dogrywać nam muzyka z racji pobliskiego marszu z okazji Dnia Niepodległości. Przygrywały Pieśni Legionów i Mazurek Dąbrowskiego. W międzyczasie ktoś znalazł nowe zastosowanie małej łopatki, taak - potrzeba matką wynalazków. Nie brakowało też ciekawych jak pomysłów skwitowanie butelką pogardy, która sprawiała sporo śmiechu.


Zupą najedliśmy się chyba najbardziej, zostało jej sporo, naładowałem jej do litrowego termosu, będę miał na jutrzejszy dzień. Była też nauka wiązania węzła jedną ręką przez SmileOna. Niszka całkiem sprawnie wystrugała dwie łyżki brzozowe. Odpocząłem po intensywnym łażeniu po Bieszczadach. Powoli zaczęliśmy zwijać obozowisko, posprzątaliśmy dokładnie miejsce po sobie, ogień dogasł i czas ruszać dalej.


Po wcześniejszym uzgodnieniu, dzisiaj jadę nocować do domu wolfshadowa, ludzki Pan przygarnie mnie jako strudzonego turystę w trasie między Bieszczadami a Głównym Szlakiem Sudeckim. O 17.00 jesteśmy już w domu. Odczuwam domowe ciepło, czuję się całkiem swobodnie. Dostaję w prezencie na drogę długie spodnie na szlak, szersze i trochę większe od moich obecnych pięcioletnich flecktarnów, które krępują mi ruchy przy dużych krokach podczas chodzenia. Pasują na mnie a miały się już nie przydać, przyjąłem - dziękuję bardzo. Jest okazja aby porządnie wysuszyć plecak, śpiwór i inne wilgotne rzeczy. Z Małym Cieniem Wilka oglądamy książki o roślinach, przepytujemy się nawzajem, sam przy okazji czegoś się nauczyłem. Korzystam z komputera aby zgrać zdjęcia z karty na pendrive i sprawdzić połączenia na następny dzień. Popijamy domowej, owocowej "herbatki" i przegryzamy tosty czosnkowe. Zastanawiam się nad jutrzejszym i kolejnymi dniami, czuję przeskok - zaraz zacznie się coś jakby nowego; czuję jakbym startował, ruszał gdzieś z domu jeszcze raz, super.

Podsumowując, było to świetne spotkanie i jednocześnie bardzo dobre warsztaty kucharskie - przynajmniej dla mnie.

Więcej zdjęć w galerii:
https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/10111115SwietoNiepodlegOsciJunglaSosnowiecka

czwartek, 10 grudnia 2015

31.10 - 10.11.2015 - Bieszczady część 3

Sobota, 07.11.15 Schronisko pod Wysoką Połoniną - Schronisko pod Wysoką Połoniną

Wszyscy wstaliśmy mniej więcej około 7.00, umówiliśmy się, że o 9.00 wyjedziemy. Ekipa zdecydowała się na trasę, którą im doradziłem. Plan to Widełki, Bukowe Berdo, Krzemień, Tarnica i zejście do Wołosatego po czym kontakt z kierowcą busa, który podwiezie nas po samochód z powrotem do Widełek. Przeszedłem te szlaki któregoś lipcowego dnia, jednak tym razem pójdę z przeciwnej strony, jesienią tym bardziej będzie inaczej. Robię sobie pamiątkowe zdjęcie z Piotrem i po chwili jedziemy na szlak. Część ekipy jedzie do Ustrzyk i pójdzie na Tarnicę czerwonym szlakiem.

O 9.45 jesteśmy przy kasie biletowej, po czym  rozłączamy się i idziemy swoim tempem. Przechodzimy przez most i mały strumyk po czym idę przez las bukowo-jaworowy. Przyjemnie się drepta w zmieniającym się dzikim lesie. Pojawiają się modrzewie i lecą igły gdy zawieje wiatr, rosną tu także leszczyny, klony, brzozy i jodły. Pierwszy raz odkąd przyjechałem widzę pochmurne niebo. Podejście jest łagodne ale długie, pojawia się wiata, to znaczy, że już blisko do wyjścia z lasu.

Nie mogę się doczekać widoków jakie pojawią się wyżej, po dwóch godzinach wychodzę wychodzę na polanę gdzie jest dosyć wietrznie. Między górami lekka biała mgiełka, wystają tylko te wyższe szczyty.








Idę spokojnie i rozglądam się dookoła siebie podziwiając krajobrazy, z nieba spada dosłownie kilka kropel deszczu i przestaje. Spotykam turystę, który mówi że wcześniej była tęcza. Widzę Szeroki Wierch i Tarnicę, w której stronę idę. Robię sobie przerwę na herbatkę i coś słodkiego z widokiem na Połoniny. Przed Bukowym Berdem doszła do mnie akurat ekipa, robimy sobie wspólne zdjęcie z tłem na Caryńską i idziemy powoli na Tarnicę, polecam widokowo ten szlak, jest piękny.


Od wakacji przy Krzemieniu zrobili schody w stronę wiaty aż do samej Tarnicy a miejscami są jakieś metalowe barierki ze sznurkiem. Mimo wszystko wdruję się na skały i podziwiam; przypominam sobie jakie pierwsze wrażenie na mnie zrobiło to miejsce.  Latem to zupełnie inna kraina, tak jakby wszystko pomalować na złoto-brązowy kolor i mamy obecną jesień. Szybko idę w stronę wiaty, gdzie uzupełnię też wodę w podziemnym źródełku.


Znów się spotykamy, chwilę odpoczywamy, rozmawiamy i do góry. Wszyscy w komplecie spotykamy się już na Tarnicy. Przewija się mniej lub więcej osób, skoro jesteśmy wszyscy to zrowu klikam zdjęcie na pamiątkę. Chwilę kręcę się po okolicy, coraz więcej mgieł na Ukrainie.






Teraz spokojne zejście do Wołosatego przez las. Pierwszy pochmurny dzień od kilku dni, zauważalna jest różnica jak wcześniej zaczyna się ściemniać, warto zwrócić na to uwagę. Wraz ze mną co chwila schodzi całkiem sporo innych ludzi. Przed 16.00 spotykamy się wszyscy przy drodze i czekamy na zamówionego busa. Podjeżdżamy do Widełek i wracamy samochodem do schroniska zatrzymując się wcześniej w sklepie. Zaczyna delikatnie kropić deszcz, w sam raz po zmroku.









Na miejscu zostaję bardzo miło przywitany, z racji że tak szybko wróciłem, w końcu pożegnałem się i nie zapowiadałem się prędko. Bartek niedźwiedziu, czeka na Ciebie pokój. Trochę odpocząłem i poszliśmy wspólnie zjeść coś w stylu obiadokolacji. Dania są bardzo dobre, szkoda byłoby nie spróbować czegoś dobrego. Popijamy wszystko bieszczadzkim piwem. Zastanawiam się od dłuższego, gdzie jutro pójdę? Jaki szlak wybiorę, aby przejść coś nowego. Nie zdecydowałem się aż do późnego wieczora.

Niedziela, 08.11.15 Schronisko pod Wysoką Połoniną - Bacówka pod Honem.

Dzisiaj kolejny krótszy dzień, dlatego nie zrywam się jakoś specjalnie wcześnie. Jem śniadanie, na spokojnie się pakuję i obserwuję pogodę. Jest mokro, co jakiś czas kropi deszcz, wyżej jest mgliście. Tomek mówi mi jak wygląda szlak w miejscu gdzie chcę pójść. Żegnam się ze wszystkimi, ekipa z Krakowa ma zamiar przejść dzisiaj Wetlińską, słaba pogoda jak na taki szlak, ale cóż.
O 9.30 jestem w drodze, idąc drogą zaczyna kropić deszcz, zatrzymuje się samochód wypełniony rodziną i proponuje mi podwózkę. Bardzo chętnie skorzystałem, po trzech minutach wysiadam pod sklepem w Smerku. Uprzejmość ludzi, którzy przyjeżdżają w Bieszczady. Zaoszczędziłem chwilę dreptania asfaltem.

Czerwony szlak, przeszedłem go w maju, teraz ten odcinek idę odwrotnie, wiem że czeka mnie strome podejście. Tutaj jest kolorowo, sporo żółtych modrzewi przy polanie, jodły, buki i brzozy. Po chwili zaczyna się już sam buk, bardziej stromo, mgliście i wietrznie. Typowo bieszczadzka aura, choć mi się ładnie przytrafiło. Na kilka sekund widać słońcę, jednak znika we mgle. Piję ciepłą herbatę, termos trzymam obok kubka, żeby trafić lejącą się herbatą, bo wieje wiatr.


Dość szybko dochodzę do Fereczatej, sprawnie idzie mi marsz i w zupełności nie przejmuje mnie pogoda bo już kiedyś się przyzwyczaiłem. Przejście przez polany porośnięte trzcinnikiem piaskowym, na których mocniej wieje, kawałek lasu, znów polany na których nic nie widać i docieram na Okrąglik.






Już wczoraj wieczorem do teraz chciałem iść wzdłuż Słowacji do Suche Rzeki i asfaltem żółtym szlakiem zejść w dół i pójść do Cisnej jednak zmieniłem zdanie; asfalt mnie zniechęca i pogoda nie sprzyja widokom. Skrócę sobie trasę, pójdę lasem dalej czerwonym szlakiem prosto do Cisnej pod Hon.







Spotykam pierwszych ludzi, dziwię się że w taką pogodę spacerują ludzie skoro ostatnio ich w ogóle nie spotykałem a było słonecznie. Przechodzę przez polanę Małe Jasło i schodzę ostro w dół. Idą kolejne dwie grupy w stronę Okrąglika. Przez las widzę jak ktoś też idzie w dół, Łukasz i Paula, od krótkiej rozmowy zeszliśmy kawałek do Cisnej. Szlak jest stromy, ze śliską ściółką pod którą są kamienie, raz się poślizgnąłem i upadłem, zdarza się. Wychodzimy przy rzece, przechodzimy przez most i jesteśmy w centrum. Rozchodzimy się w tym miejscu w przeciwnych stronach.

Idę do sklepu i prosto pod Hon. Tutaj, niżej pojawia się trochę błękitne niebo, przebija lekko słońce. Jest wcześnie, 14.30. Na tym kończy się moje bieszczadzkie łażenie po szlakach. Jutro tu zostaję, lubię to miejsce. Później jadę dalej. Kilka dni odpoczynku. Wieczór spędzam w klimacie świeczek, w spokoju i piciu herbatki, w schronisku nie ma wiele osób. Piję dużo ciepłej i słodkiej herbaty jak to po całym dniu. Późno idę spać, mogę się też dłużej przespać.
Poniedziałek, 09.11.15 Bacówka pod Honem

Leniwy dzień. W schronisku późnym rankiem brak turystów i spokój. Pakuję kilka rzeczy do plecaka, w tym termos z ciepłą herbatą i idę do miasteczka do biblioteki, spróbuję skorzystać z internetu i na bieżąco wrzucać relację; dostęp do komputera jest tutaj darmowy. Są problemy z wrzuceniem zdjęć, próbuję na różne sposoby, w końcu udało się jednak inaczej niż pierwotnie chciałem. Straciłem na tym dużo czasu, na przyszłość, wiem że w innym miejscu niż w domu takie rzeczy zajmują sporo czasu i to nie ma sensu. Jak jest ciemno wracam już do schroniska, gdzie panuje już wieczorowy klimat, na sali grają i śpiewają przy gitarach. Przyjechał Paweł, dobrze się zobaczyć; jest też Tomek, który podróżuje łapiąc stopa. Siedzimy wieczorem i długo sobie rozmawiamy. Jutro mam wcześnie busa o 4.53, muszę wstać wcześniej albo nie iść spać, żebym nie zaspał. Załapałem się też na pranie części ubrań, późno idę do pokoju, suszę ubrania i czekam na kolejny dzień, zupełnie inny dzień.

Od lewej: palce Pawła, Wiola, Tomek, Agnieszka, Ja, Michał
Więcej zdjęć w galerii: https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/311015101115Bieszczady#