Piątek, przed 22.00 docieram do Lublina, wychodzę z dworca autobusowego i czekam na Wilsona. Po chwili widzimy się i ruszamy gdzieś w teren, po drodze wstępując do sklepu. Przed północą rozbiliśmy swoje plandeki przy rzece Wieprz, przy jakiejś skarpie. Płonie ogień, jemy jakąś kolację i myślimy o tym co robimy następnego i kolejnego dnia.
Sobota, budzę się jak jest już jasno, wyspałem się dobrze. Bez pośpiechu o 9.00 jesteśmy już gotowi aby ruszać. Najpierw idziemy na jakieś piaszczyste tereny, zbieramy kłącza i pędy pałki oraz korzenie wiesiołka. Samo zebranie i obranie pałki zajmuje sporo czasu i jest to dosyć mozolne zajęcie. Po drodze zebraliśmy trochę gwiazdnicy, przytulii, pokrzywy, korzeń marchwi dzikiej z natką, liść barszczu i szczypiorek. Trafiły się też boczniaki na topoli i jakieś drobne kapelusze płomiennicy. Dwie godziny później z małymi zbiorami wracamy do samochodu i zmieniamy miejsce, jakieś podmokłe tereny. Przeważa las łęgowy, topole, wierzby, brzozę, trafiają się sosnowe, suche zagajniki. Wszędzie widać aktywność bobrów. Żeby przejść przez szerszy kanał wodny robimy kładkę z drewna i spokojnie przechodzimy; a i tak chodzimy w gumiakach. Zbieramy też licznie występujące uszaki, wybieramy te ładniejsze, trochę podagrycznika i starczy na wieczorny kociołek.
Wybraliśmy sosnowy zagajnik na dzisiejsze obozowisko bo jest sucho, miękko a w pobliżu mnóstwo brzozowego drewna za sprawką bobrów. Przeszliśmy się jeszcze kawałek. Wilson zebrał kawałki do piły ogniowej, a także próbuje uzyskać żar pocierając błyskoporka o kawałek drewna. Następnego dnia kolejne próby. Zanim zacznie robić się ciemno wracamy do naszego miejsca.
Przechodząc między lasem a łąkami, nagle prawie razem znaleźliśmy poroże koziołka w bardzo dobrym stanie, jeszcze z kawałkiem sierści - zostało mi podarowane. Obok brzozowy zagajnik, z jego przerzedzenia jest sporo prostych patyków, grubszych i chudszych. Z tego robimy wspólnie konstrukcje na co narzucamy nasze plandeki. Naszym celem jest głównie odsłona od wiatru, który raz szumi mocniej a raz lżej. Z jednej strony jest las a z drugiej rozległa łąka. Nazbieraliśmy drewna, wszystko przygotowaliśmy, zrobiło się ciemno. Próbujemy zrobić kluski tlone, tłumaczę Wilsonowi mniej więcej jak to ma wyglądać no i smakujemy, wyszło całkiem całkiem, ale nie tak intensywnie.
Czas nastawiać menażkę nad ogień i przygotować kolację. W środku najpierw gotuje się pęczak, później dodamy inne składniki. W międzyczasie szaszłyki z boczkiem i cebulą oraz czosnkowy chlebek, jest też ciepła herbata w termosie. Dym z drewna brzozy jest uciążliwy, tym bardziej że drewno jest nie do końca suche, dym krąży aby znaleźć swoje ujście. Po dodaniu kilku składników zupka jest już gotowa. Gęsta, zdrowa i kaloryczna potrawa, nie zjadamy wszystkiego, zostawiamy część na śniadanie.
Rozkładam śpiwór na karimacie i wygodnie leżę oparty o plecak i drzewo patrząc na ognisko. Popijamy nalewkę z czeremchy w sam raz na wieczór, nie siedzimy specjalnie długo.
Niedziela rankiem kucharzymy. Dojadamy pęczak, robimy herbatkę i przygotowujemy skrobię z pałki do placków. Najpierw oddzielamy skrobię od włókien po czym gotujemy tak, żeby jak najwięcej skrobi odparowało. Wkrojone na drobno rośliny mieszamy ze skrobią z pałki i formujemy placki. Tak zrobione placki powinny się piec około godziny przy ognisku zanim ciasto się upiecze i nie będzie gliniaste w środku. Resztę spróbowaliśmy usmażyć na oleju, jednak nie udało się bo placki się rozpadały i nie chciały się smażyć, tak jakby było za dużo wody.
Zwijamy obozowisko, dopalamy pozostałe drewno w ognisku, szybko się spala, bo akurat mocno wieje po zwinięciu plandek, tworzy się wietrzny przeciąg przez zagajnik. Idziemy się jeszcze przejść po lesie i łąkach, w końcu mamy jeszcze pół dnia. Znalazłem szczątki krowy sprzed kilku lat, czaszka i kości.
W lesie Wilson próbuje prób z pocieraniem błyskoporka o kawałek drewna. Jedna z kilku prób była udana. Naprawdę trzeba sporo kondycji do rozpalenia tą metodą. Tutaj znów spotykamy dużo dorodnych uszaków, przechodzimy na podmokłe łąki, idziemy rejony, w których byliśmy w maju. Zbieramy trochę owoców głogu, robimy sobie przerwę, przegryzamy coś i odpoczywamy.
Wracamy w kierunku auta, poznaję powoli te okolice. Znaleźliśmy starego podgrzybka a wcześniej maślaka. Przed 15.00 docieramy do samochodu i po wspólnym zdjęciu wracamy.
Wypad krótki jednak udany. Zjadamy jakiś obiad i rozchodzimy się na przystanku, gdzie pojadę do Lublina. W Lublinie akurat nie czekam na busa, bo od razu odjeżdża i ma dla mnie ostatnie miejsce. Szkoda, że trzeba specjalnie jechać do Krakowa a potem wracać, ale z tym nie ma problemu. Dopiero o 23.00 jestem w domu. Następnym razem widzimy się jak zima nastanie, może gdzieś w górach...
Więcej zdjęć w galerii: https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/04061215UWilsona
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz