Piątek, busy dłużej jeżdżą i spóźniają się. Spotykamy się w Sanoku, gdzie od razu ruszamy do Komańczy, jest przed 14.00. Robimy zakupy w sklepie i dreptamy kawałek asfaltem. Dowiaduję się właśnie gdzie zostaję prowadzony - celowo nie wspomnę dokładnie o tym miejscu we wpisie. Zaczyna się las i niesamowite bieszczadzkie błoto, gdzie cały but się zapada i momentami nie da się iść. Powoli się ściemnia, idziemy lasem w lewo i w prawo, w lewo i w prawo i tak dalej.
Przed nami przebiega jakieś stado zwierząt a co jakiś czas widzimy świecące oczy lisów które nas obserwują jak idziemy świecąc czołówkami. Nasza trasa na GPSie Docza wygląda jak wykres bicia serca. Nie ma śniegu, nie ma mrozu, wieje wiatr i jest pochmurno. Zostaje nam kilka kilometrów, jedna im bliżej tym dłużej do celu, ot tak. Przebyliśmy około 15 km dzisiejszego dnia, jesteśmy na miejscu. Czas się rozgościć w obecnym swoim domu. Rozpakować plecak, rozpalić świeczki, przygotować trochę drewna i zjeść coś. Na wysokości 800m ściółka jest zmrożona, może sypnie śnieg. Popijamy magiczną herbatkę z soczkiem i tak mija ten wieczór. Planujemy to zbyt duże słowo - zastanawiamy się co robimy w następnych dniach.
Przez las przedziera się lekka mgła, co chwila jednak ustępuje. Pozbieraliśmy drewna a część pocięliśmy na drobne kawałki do piecyka. Obiadokolacja w postaci grzanek czosnkowych i boczku. Zasłoniliśmy też drewno plandeką.
W środku zostawiliśmy trochę gwoździ i świeczek. O 16.00 jest już ciemno. Czas stworzyć klimat i zapalić świece; w środku jest tak ciepło, że przyjemnie jest w krótkim rękawie. Wieczór się dłuży, ale to dobrze - nikomu się nie śpieszy. Po kilku dniach przebywania w takim miejscu podejrzewam, że chodziłbym spać bardzo wcześnie a wstawałbym długo przed świtem. Wpisuję notkę w zeszyt i powoli zalegamy w śpiwory.
Niedziela, Doczu wstał o wiele wcześniej ode mnie, więc nie zalegam długo, wstaję i pakuję się. Zjadamy śniadanie, sprzątamy po sobie i śmiało możemy ruszać dalej. W lesie spotykamy stado jeleni. Zaczyna mocno sypać śnieg, dużymi płatami. Dreptamy asfaltem, opuszczamy jedną wioskę, idziemy do drugiej, gdzie łapiemy stopa do Cisnej.
Udaje nam się dopiero po przejściu prawie połowy drogi, rzadko jeżdżą tu auta. W Cisnej robimy drobne zakupy i kierujemy się na Kalnicę, tutaj mamy lepsze szczęście bo szybko łapiemy stopa i wysiadamy przy skrzyżowaniu w drogę do schroniska na Jaworcu. Stąd niecała godzinka drogi i docieramy na miejsce o godzinie 13.00 czyli o wiele wcześniej niż zamierzaliśmy. Nie przemęczamy się jak widać, jakoś przemieszczamy się z miejsca do miejsca i odwiedzamy ulubione miejsca.
Witamy się z Pawłem, jest w schronisku. Jak się okazało - wczorajszego dnia panowała tutaj dobra impreza integrująca. Spotykam znajomą ekipę z listopada spod Honu oraz Kubę i Arka. Nie udało nam się zastać Karoliny i Marcina, chwilowo wyjechali. Zjadamy obiad, bo zgłodniałem jak wilk. Zabieramy swoje plecaki do pokoju i schodzimy na dół do sali. Szybko nastaje wieczór, popijając zacną tarninówkę rozmawiamy przy kominku z Arkiem. Zostajemy poczęstowani fuczkami, kolejna potrawa którą "przywiozę" do domu, czyli nowe jedzenie do jadłospisu. W schronisku prócz nas dwóch jako turystów nie ma nikogo. Przyjemnie tak się rozleniwić - nie ma pewnego rodzaju potrzeby przejścia trzydziestu kilometrów po szlaku, tylko spokojne siedzenie w ciepłym domku. Na następny dzień już mamy plan, uderzamy do Bacówki pod Honem, i tak musimy być pojutrze w Cisnej rano.
Integracja |
Widok z pokoju spod Honu |
Wtorek, ruszamy tak żeby zdążyć na busa na 6.35. W Sanoku godzinę czekamy na busa który jedzie do Krakowa. Szczęśliwie przejeżdża przez Brzesko, także wysiadam, żegnam się z Doczem do następnego! O godzinie 12.00 jestem już u siebie.
Dzięki Doczu za wspólny wypad a przede wszystkim za pokazanie nowych miejsc w Bieszczadach. Myślę, że nie raz jeszcze ruszymy na lub poza szlak tu czy tam.
Więcej zdjęć w galerii: https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/11151215BieszczadyZDoczem
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz