piątek, 3 stycznia 2014

13-16.12.13 - Bieszczady z Doczem



Pisałem, że następna relacja będzie krótsza... Wyszło jak wyszło, co widać poniżej.

Na wstępie krótka geneza wyjazdu. Na forum reconnet.pl pojawiło się kilka propozycji, zaproszeń na weekendowy wypad w teren. Zobaczyłem krótki post Docza, że uderza w Bieszczady. Akurat tydzień wcześniej pisałem, że bardzo chciałbym z tym człowiekiem udać się zimą w góry. No i udało się, od razu napisałem wiadomość, czy jest opcja zabrania się we dwóch, Doczu się zgodził i tak zaczęliśmy wspólnie kombinować na temat wyjazdu. Poznaliśmy się na zlocie forum. Zacznę od tego, że miał być to mój pierwszy wyjazd w góry zimą, wiedziałem że potrzeba odpowiedniego sprzętu, kondycji podstawowej wiedzy na temat turystyki zimowej. Kiedy stwierdziłem, że chcę jechać Doczu od razu uświadomił mnie, że koniecznie muszę mieć rakiety śnieżne, namiot, termos, ciepły śpiwór, bo inaczej nie będę mógł się z nim wybrać, bo góry to nie żarty, a tym bardziej zimą. Pominął inne rzeczy jak karimata, latarka czołowa, rękawiczki, odpowiednie spodnie… Doskonale zrozumiałem jego podejście i mając niecałe 4 dni zacząłem kombinować sprzęt – bo nie miałem nic. 

Doczu zapewnił mi, że pożyczy mi śpiwór puchowy o komforcie 0°C. Skontaktowałem się z tresorem i udało mi się pożyczyć termos, latarkę czołową, spodnie z goretexu i stuptuty. Pozostały do załatwienia dwie najważniejsze części ekwipunku czyli namiot i rakiety śnieżne. To też się udało pożyczyć od ludzi z pracy mamy. Karimatę i zwykłe bawełniane rękawiczki miałem już wcześniej pożyczone. Pomijam kwestię finansową na wyjazd, bo to jest zawsze do załatwienia na szybkości, mogę pożyczyć u kogoś na kim zawsze można polegać!

Z tego miejsca chciałem podziękować wszystkim osobom, które przyczyniły się do tego wyjazdu, bo bez nich na pewno do dzisiaj nie udałoby mi się wyjechać zimą w Bieszczady, a tym bardziej w takim świetnym towarzystwie.

Co miałem ze sobą: rakiety śnieżne, namiot, śpiwór, karimata, folia NRC, termos 1l, nóż, kubek stalowy, czołówka, apteczka, 600g kabanosów, 6 batonów, 3 czekolady z orzechami, około 500g orzechów włoskich, cukier, kilka sztuk herbaty, 200ml nalewki z malin, 2 koszulki, 3 pary skarpet, bieliznę na zmianę, stuptuty, spodnie goretexowe, bluzę bawełnianą, podpinkę flecktarna, grubą zimową kurtkę, czapkę, rękawiczki bawełniane i desanty. Wziąłem ze sobą tyle jedzenia z zamiarem że nic nie będę jadł w miejscu typu schronisko. Piątek, godzina 5.57 automatycznie budzę się przed budzikiem, po dwóch godzinach snu i zaczynam się zbierać. Ciepła herbata do termosu i jadę na PKP na pociąg o 6.57. Około 8.30 spotykamy się z Doczem w galerii krakowskiej i idziemy na przystanek, gdzie czekamy na airbusa do Sanoka. O 9.00 wyjeżdżamy z Krakowa, na miejscu jesteśmy przed 13.00 i czekamy około 45 minut na busa do Komańczy. W Komańczy jesteśmy tuż po 15.00 ; jesteśmy na czerwonym szlaku, gdzie zaczynamy naszą trasę.

Drugi raz jadę w góry, gdzie dostosowuję się do całego planu trasy tworzonej przez osobę z którą się zabieram. Nic mi to nie przeszkadza, bo wszędzie jest ładnie. Po kilkunastu minutach idziemy zobaczyć schronisko w Komańczy, bo Doczu tam nie był – no ja tym bardziej. Nikogo nie było, oprócz nas – pusto. Pogadaliśmy z właścicielem, wypiliśmy po piwie, zjedliśmy po bardzo dobrej porcji pierogów i zastanawiając się czy idziemy, czy nocujemy – poszliśmy dalej, bo czasu jeszcze sporo. Po wyjściu powoli zapadał już zmrok, po drodze spotykamy miłego dziadka, który mówi nam, że miśki jeszcze nie śpią, bo szedł po tropach niedźwiedzicy z trzema młodymi. Kiedy wchodzimy do lasu jest już ciemno, zakładamy czołówki i przy okazji postoju od razu rakiety, bo nie wiadomo czy wyżej będzie dużo śniegu. Okazuje się, że można iść bez rakiet, ale nie ściągamy ich bo się nie opłaca, tak też jest dobrze. Temperatura poniżej zera, ewidentnie czuć to po zmarzniętym śniegu, ale ciepło. Po przejściu kawałek lasem jesteśmy w miejscowości Perłuki, gdzie ulicą idziemy w kierunku Duszatyna. Nie przejechało żadne auto, co świadczy o mało uczęszczanej okolicy, tym bardziej zimą. Mijamy dolinę Osławy, potoczek, most, kolejkę wąskotorową, osuwiska jednak w ciemności niewiele można zobaczyć a co dopiero tu mówić o podziwianiu pięknych widoków. Gdy doszliśmy do miejscowości Duszatyn, kilkanaście minut później widzimy dogasające ognisko, domek w którym pewnie siedzą pilarze pracujący za dnia przy drewnie. 

Przed 19.00 ; 200 metrów dalej znajdujemy trochę równego terenu, gdzie padła decyzja rozbijania obozowiska. Po chwili mieliśmy już rozłożone namioty, w moim wystarczyło przesunąć odpowiednio 4 zaczepy i wbić śledzie, bardzo szybko i prosto rozkładający się namiot. Podobno dwuosobowy, ale idealnie pasujący dla trzech osób. Wypakowałem cały plecak, przygotowałem sobie posłanie w namiocie, zjadłem bułki, trochę kabanosów, czekoladę i wyregulowałem rakiety, żeby nazajutrz łatwiej je założyć. W którymś momencie wynikła dosyć nieprzyjemna sytuacja i Doczu się na mnie wkurzył, bo nie wziąłem swojego śpiwora, a miałem wziąć, żeby mieć dwa w razie dramatycznej pogody. Przy pakowaniu się w domu rakiety schowałem do plecaka, zamiast nosić je w rękach w pokrowcu, dlatego na śpiwór nie było już miejsca, a wierzyłem w ogromną ciepłotę puchu (śpiwór Docza). Na szczęście ponura atmosfera nie trwała długo a i pogoda sprzyjała mojemu wyposażeniu. Zrobiliśmy jeszcze herbaty do termosów i poszliśmy siedzieć do mojego namiotu popijając malinówkę. Pogadaliśmy trochę o zimie, górach, sprzęcie i tak ogółem. Byliśmy na swój sposób zmęczeni samą drogą pociągiem, potem busami, dlatego kilka minut przed 21.00 Doczu opuszcza mój namiot i idziemy wcześnie spać. Tego dnia przeszliśmy około 8 km. Pierwsza moja noc w terenie bez ogniska – tak ogółem, ale wiedziałem że nie będziemy palić dlatego pocieszałem się widokiem dogasającego ognia wcześniej. W nocy przebudziłem się na około 15 minut, tuż przed 4.00. Zimno mi było w kolano, na którym leżałem, dlatego dałem sobie kurtkę na karimatę i dalej już spałem ciepło. 

Jakoś przed 8.00 usłyszałem krzyki sąsiada „soohy, soohy żyjesz?”. No to odpowiedziałem, że tak i zacząłem się zbierać do wyjścia z namiotu, a bardzo mi się nie chciało wychodzić na poranny mróz. W nocy najniższa temperatura wyniosła -9°C. Popiłem ciepłej herbaty, przebrałem się i po kilkunastu minutach wygrzebałem się. Każdy z nas coś dobrego zjadł, przyrządziliśmy sobie herbatkę do termosu; ja zalałem wrzątkiem sporo cukru, herbatę, gałązki świerku, kawałek limonki i czekolady. Wyszedł całkiem dziwny brązowy miks, do wypicia… Czas dosyć szybko leciał, sporo czasu nam zajęło standardowe przygotowanie się do dalszej drogi. Zaczęliśmy zwijać swoje namioty i pakować się, bo czas nas trochę gonił. Wyraźnie roztopiłem pod sobą śnieg, pojawiło się błoto, podłoga namiotu od zewnątrz brudna. Następnym razem nocując w namiocie przy mokrym podłożu rozłożę plandekę, żeby nie brudzić namiotu. Odnośnie posłania od razu przed snem rozłożę ubrania na karimacie, żeby zwiększyć izolację od podłoża. Ogólnie mówiąc zapewnie sobie lepszy komfort spania i większe ciepło, teraz i tak było super. W głowię miałem o wiele gorszą wizję tej nocy. 

O godzinie 9.30 ruszyliśmy dalej. Szczyty liściastych drzew oszronione, niebo powoli robi się błękitne, widać przebłyskujące promienie słońca. Łatwo się idzie, śniegu trochę ponad kostki ; im bliżej jesteśmy celu tym więcej śniegu. Dochodzimy do Jeziorek Duszatyńskich, gdzie trochę odpoczywamy od marszu i kręcimy się po okolicy w zimowym klimacie. Robimy zdjęcia okolicy, czytam tablicę informacyjną, trochę pobawiłem się plasterkiem hubki z hubiaka, wpadłem na ciekawy pomysł. Doczu czuwał ciągle nad czasem, kręciliśmy się w okolicy głównego jeziorka ponad godzinę. Ruszamy dalej na szczyt Chryszczata, gdzie mamy się zatrzymać. Idziemy przez przejrzystą buczynę, widać kilka oznaczeń szlaku jednocześnie, bardzo wygodnie. Bardzo ciepło, Doczu w pewnym momencie rozebrał się do krótkiego rękawka, ja szedłem poubierany bo nie miałem gdzie schować ubrań, wolałem też nosić na sobie niż na plecach. Po drodze napotykamy kilka dziwnych wybryków natury jak dziurawy albo zrośnięty buk, lub twarz na pniu z brodą z mchu, wyobraźnia pomaga i każdy widzi co chce. Gdy jesteśmy już na miejscu zastajemy stół, dwie ławeczki i betonowy słup na ponad 8m wysokości. Podobno kiedyś była tu wieża widokowa? Standardowo przegryzam na przemian mój prowiant, popijam herbatą z termosu z dodatkiem alkoholu w postaci resztki mojej malinówki i mocnej pigwówki Docza. Mocno wiało, ale dobry kaptur odpowiednio mnie ochronił. Doczu natopił jeszcze śniegu żeby zaparzyć herbatę na drogę i ruszamy dalej. Tu doznaliśmy kolejnego zdziwienia czasowego, bo siedzieliśmy sobie prawie półtorej godziny. 

Po wewnętrznym rozgrzaniu alkoholem ruszamy dalej, ja że pierwszy raz widzę taki klimatyczny las cały czas kręcę głową i podziwiam. W pewnym momencie zamieniamy się, ja prowadzę i przecieram szlak, śniegu co raz więcej, teraz Adaś będzie miał trochę łatwiej. Okolica co jakiś czas się zmienia, szlak podobno monotonny, z górki i pod górkę i tak w kółko, bez specjalnych punktów widokowych, jednak dla mnie to raj, co chwilę coś innego, nowego. Przechodzimy przez chmury, czuć wilgotne powietrze, uroku dodają oszronione drzewa. Idąc na grani na powierzchni śniegu widać sporo oderwanej kory klonów a na powierzchni śniegu leżą porosty, chyba tarczownice, chwilami mocniej przywiewa wiatr, ale bez szaleństw.  Marsz przebiega bardzo przyjemnie w bardzo miłej atmosferze, wiedziałem że nie pożałuję porywając się na ten wyjazd. 

Co jakiś czas spotykamy tropy saren, jeleni, w pewnym momencie natknęliśmy się na sporo śladów żerowania zwierząt, rozgarnięty śnieg i rozkopana ściółka, zwierzęta to mistrzowie przetrwania, muszą sobie radzić w każdych warunkach. Kilka razy było z górki na tym odcinku, dlatego pobiegałem sobie w rakietach. Dobra opcja zbiegać w ten sposób – można nadrobić trochę czasu. Po niespełna dwóch godzinach docieramy na Przełęcz Żebrak ; zatrzymujemy się na kubeczek gorącej herbaty. W tym momencie robi się ciemno, zapada zmrok, księżyc mocno świeci, widoczność dobra, czasami tylko minimalnie mgliście, ale widno. Śniegu co raz więcej, średnio po 40-50cm jednak na grani, tam gdzie sporo nawiało leży około 70cm. Zrobiłem się nagle głodny, wyjąłem worek z orzechami włoskimi i przegryzałem po garści podczas drogi. Idziemy już dosyć wolno, po naszym marszu widać zmęczenie, jednak jesteśmy w stanie jeszcze sporo przejść. Doczu powoli rozważa opcję zejścia ze szczytu Jaworne do Kołonic z powodu lekkiego bólu kolana. Mieliśmy jeszcze minimum 4 godziny marszu w śniegu, ponadto jak dotąd najbardziej stromy odcinek na Jaworne nas troszkę zmęczył, dlatego zapadła decyzja że nie ma co ryzykować dalszej drogi i schodzimy do Kołonic gdzie odbierze nas Paweł – właściciel Bacówki pod Honem.


Po zejściu na drogę, gdzie prowadzony jest zrąb widzimy małą wiatę – schron, Doczu patrzy na mapę i idziemy jakąś drogą w kierunku wioski. Poszliśmy trochę na około, nadrabiając w ten sposób drogi, ale nic nie szkodzi. Niebo przejrzyste, księżyc świeci, widać praktycznie wszystko. Fajny etap trasy, sympatycznie się rozmawiało, ciężko było zmieniać linię na drodze między asfaltem, lodem i śniegiem. Raz nawet idealnie prawie upadliśmy równo, to dopiero była synchronizacja. Na tym odcinku jest wypał węgla drzewnego, akurat miałem okazję zobaczyć jak to wygląda, szczęście ; czuć na kilkaset metrów charakterystyczną woń. Miły Pan smolarz chciał nas zaprosić do środka, ale byliśmy umówieni – tak to byśmy skorzystali. Praktycznie od okolic jeziorek duszatyńskich miałem już przemoczone buty i mokre skarpety – zimno w stopy. Starałem się o tym zapominać, jednak było ciężko. To była jak dla mnie jedyna zaleta zejścia ze szlaku. Było już pewnie około 20.00 jak doszliśmy do Kołonic, myślę że tego dnia przeszliśmy nie więcej jak 20 km ; od razu pojawił się po nas Paweł swoim samochodem. Właśnie od tego momentu zaczyna się całkiem „nowy świat” tej wyprawy.


Bacówka pod Honem
Doczu już znał się z ludźmi w bacówce, ja zapoznałem się z Teresą i Pawłem – właścicielami, Gabrysią – ich córą, Karoliną i Marcinem – obsługą i z dwoma psami, które się tuliły i lizały człowieka. Bardzo przyjaźnie, miło i ciepło zostałem przywitany ciepłą herbatą, rodzinna atmosfera, super. Dostaliśmy najcieplejszy pokoik, od razu poszedłem suszyć to co mokre, skorzystałem z prysznica, który orzeźwił mnie doskonale, zostawiłem buty na grzejniku żeby się suszyły, bo całe mokre. Potem przez cały wieczór siedzieliśmy w kuchni i rozmawialiśmy na przeróżne tematy popijając piwko i nalewkę. Kto zna Docza ten wie, że ciężko się z nim nudzić, nie śmiać się. Człowiek bardzo towarzyski, pełen humoru, bardzo w porządku gość. Zjadłem pierogi ruskie, porządna porcja, tu nikt nikomu niczego nie żałuje – polecam wszystkim to miejsce. Czas leciał, niestety szybko, noc co raz bliżej, około 1.30 poszliśmy spać do swojego pokoju, zasnąłem w półtorej minuty. Niedziela, przebudzam się jakoś po 8.00, rano jemy jakieś śniadanko i pijemy herbatkę. Pogody nie ma takiej jak w sobotę, dlatego siedzimy w schronisku z planem krótkiego wyjścia do centrum. Przy drodze zobaczyłem bzy, od razu postarałem się zlokalizować uszaki – udało mi się, na innych drzewach rosły też boczniaki. Poszliśmy do miasteczka, Doczu pokazał mi kilka miejsc, wytłumaczył co gdzie jest, to tak na przyszłość, bo przecież oczywiste że tu jeszcze przyjadę! Poszliśmy do baru Siekierezada na duże grzane wino, klimatyczne miejsce z mnóstwem ozdób na różnego rodzaju na ścianach, suficie. Wracając, wstąpiliśmy jeszcze do sklepu po jakieś chipsy i wódkę pigwową na wieczór.

W Bacówce znów zasiedliśmy w kuchni i piliśmy piwko, jedliśmy pierogi ruskie i pierogi ze szpinakiem, pobawiłem się trochę z prze fajnymi psami. Dzień wcześniej jak tylko zobaczyłem piec, zapowiedziałem, że chcę zrobić podpłomyki z cynamonem, więc zrobiłem – starczyło dla każdego po kilka sztuk, jeszcze były z orzechami, lepsze. Na zewnątrz zrobiło się ciemno, nadchodził wieczór i były prowadzone nocne Polaków rozmowy przy alkoholu z Doczem. W międzyczasie poszedłem się przygotować do spakowania plecaka, żeby nie robić tego rano. Super atmosfera, kolejny mój wypad i jeden z najlepszych. Teresa pokazała mi wcześniej śmieszny list do Bacówki od jakiegoś obcokrajowca. Mimo że ciężko mi się już myślało to pomyślałem i narysowałem czachę z dedykacją. To co dobre szybko się kończy, mimo ciągłego uśmiechu na twarzy smutno było myśleć o tym, że nazajutrz trzeba wracać. Tego wieczoru poszliśmy spać wcześniej, bo około 23.00. Przed pójściem do pokoju dostałem prezent w postaci książki „Nieodkryte Bieszczady istnieją naprawdę” – Barnaba Mądrecki a w pokoju stałem się posiadaczem kubka stalowego z pokrywką – dzięki Doczu. Rano standard, czyli herbatka, śniadanie i trzeba było się żegnać… Z pozytywnym i optymistycznym nastawieniem opuściliśmy schronisko przed 11.00 i udaliśmy się na przystanek. Poniedziałek, około 17.00 byłem w domu.


Wypad typowo turystyczny, nie miałem zamiaru zbierać hubek, nie nastawiałem się specjalnie na znalezienie czegoś nowego choć widząc brzozy wypatrywałem warstwiaka a patrząc na złamane buki szukałem grzybni żółciaka. Niestety bez powodzenia.

Im mniej wiemy, tym więcej możemy się nauczyć. Z wyprawy wyciągnąłem dużo wniosków, sporo się nauczyłem i dowiedziałem. Następnym razem będzie tylko lepiej.

Naprawdę jeszcze raz dziękuję Doczu za wspaniałą przygodę!

Więcej zdjęć w galerii:
https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/13161213BieszczadyZDoczem

1 komentarz:

  1. Fajna relacja. Bardzo przyjemnie się czytało. Dobrze, że mieliście zmrożony śnieg, a nie chryszczato-duszatyńskie błoto po kolana, w którym można zgubić buty ;)

    OdpowiedzUsuń