piątek, 26 grudnia 2014

16-22.12.14 - Bieszczady



Grudzień, łagodna zima i dużo wolnego czasu z racji przerwy świątecznej. Nic innego się nie zapowiadało jak wyjazd w Góry – Bieszczady. Miałem jechać tydzień później sam lub z kimś, ale napisał do mnie Mr. Wilson, że jest plan jechać we wtorek, przenocować gdzieś a później spotkać się z ludźmi z forum. Bez zastanowienia umówiliśmy się na wyjazd, wtorek około 11.30 w Sanoku. Okazało się jednak, że do spotkania w większym gronie nie dojdzie, także chodzimy we dwóch, możemy robić co chcemy i nic nas nie ogranicza…

Wypaloną dziurę w plecaku zakleiłem taśmą na szybko i zacząłem się pakować. Na sześć dni spakowałem karimatę BW, śpiwór o komforcie 0◦C, plandekę i sznurek, aparat, apteczkę którą znowu zmodyfikowałem, dwa kubki i sporka, manierkę,  latarkę czołówkę, czapkę, dwie pary skarpet i bieliznę na zmianę, kurtkę przeciwdeszczową, ubrałem na siebie koszulkę, polar i kurtkę z kapturem; do jedzenia kabanosy, pieczywo, orzeszki ziemne solone, czekolada, herbata, cukier, cynamon i trochę nalewki ze syropu z podbiału. Wszystko co zabrałem było potrzebne, więc z plecakiem chodziło mi się lekko i przyjemnie.

Wtorek, wstałem paręnaście minut po 6.00 dokończyłem pakować plecak i czekałem na Pana z Blablacar aż będzie przejeżdżał przez Brzesko. Około 8.00 ruszyłem do Krosna samochodem, część drogi autostradą, więc podróż minęła w miłym towarzystwie szybko i przyjemnie, byłem śpiący i zmęczony. W Krośnie jestem około 10.00 i idę dwie uliczki dalej na przystanek gdzie od razu jedzie bus do Sanoka. W Sanoku jestem chwilę przed czasem, czekam parę minut na Wilsona. Wilson pojawia się punktualnie, dawno się nie widzieliśmy. Ustalamy plan na dzisiejszy dzień i jedziemy do miejscowości Lutowiska.  Dojeżdżamy, tak że do zmroku jest dużo czasu, kupujemy karkówkę na kolację i ruszamy w stronę lasu do zielonego szlaku. 

Od tego momentu zaczyna się przygoda, zmienia się sposób postrzegania na otoczenie, zupełnie inny świat. Mijamy dookoła polany, na poboczu widać niezebrane zarośnięte mchem i trawą ułożone stogi siana, wchodzimy do lasu, jest sucho. Widać stare buki, klony, świerki i jodły o olbrzymich rozmiarach. Spotykam pierwszy raz w życiu lakownicę lśniącą, których tu jest prawie tak dużo, jak pniarków w Gorcach. Co chwila mijamy starego przewróconego buka z dużą ilością hubiaków w różnym wieku. Schodzimy trochę ze szlaku aby urozmaicić trasę do schroniska. Zatrzymujemy się przy buku i zbieramy dwa dorodne młode hubiaki na hubkę, wypatrujemy też grzybni żółciaka w złamanych bukach. Do schroniska zachodzimy niespełna godzinę przed zmrokiem i wraz z Wilsonem i poznanym Karlosem pomagamy Luboszowi, właścicielowi chatki rąbać i nosić drewno do kominka. W chatce z Luboszem była też Kasia vel. Żyrafa. 

Przygotowaliśmy dostateczną ilość drewna i poszliśmy się zadomowić. Śpimy na jaskółce, najwyżej i najbliżej komina. Bierzemy to co potrzebne na dół i idziemy coś zjeść, mój pierwszy posiłek. Rozpalamy ogień w palenisku i pieczemy karkówkę, popijamy ciepłą herbatkę i rozmawiamy w małym ale dobrym towarzystwie. Lubosz urzęduje w chatce od czerwca, Kasia siedzi i nie wyjeżdża bo tu jej dobrze, Karlos przyjechał w Biesy i odpoczywa, siedzi w chatce. Popijamy czeremchówkę Wilsona i moją nalewkę z podbiału. Gospodarze częstują nas „Otrycką”, czyli nalewką o tajemniczym składzie. Wieczór przy ciepłym kominku, zastanawiam się jak będzie wyglądał jutrzejszy dzień, jaka będzie pogoda, co przyniesie szalejący wiatr na zewnątrz. Wieczorem, nie jest jeszcze późno, rozchodzimy się spać, stwierdzamy z Wilsonem, że zostaniemy tu jeszcze na jedną noc a jutro przejdziemy się po okolicy.


Środa, przebudzam się i patrzę przez okno na pogodę, jestem trochę w szoku, pada deszcz i jest mgliście – cóż byłem przygotowany na zmienną pogodę. Wyszedłem na zewnątrz, zaczął też sypać śnieg, później uspokoiło się i tylko sypało, aż do końca dnia. Po chwili wstał Wilson, wzięliśmy coś do jedzenia, resztę zostawiliśmy w schronisku. Idziemy w dół ścieżką, mniej więcej w kierunku miejscowości Chmiel, po drodze zbieramy trochę pokrzywy spod śniegu, zbierając myli mi się z karbieńcem.  Kiedyś tutaj była wieś, sporo drzew owocowych, dziki sad, pięknie musi wyglądać to w lecie, kolorowe kwiaty jabłoni, gruszy, śliw. Las zmienia się, jest mniej świerków, idziemy buczyną w małym strumieniu. Jeszcze nie jest mi zimno z powodu deszczowej pogody, skarpety jeszcze trochę suche. Zbieramy rukiew, miętę i rzeżuchę, ściółka uboga w roślinność. Wypatrujemy boczniaków, uszaków i płomiennic, uszaki bardzo pospolite, na wielu bzach rosną liczne skupiska; śnieg nadal sypie a w lesie kapie woda z drzew. W Chmielu mamy zamiar zatrzymać się w sklepie, wcześniej przy drodze zbieramy płomiennice. Robimy zakupy, Pani ekspedientka pyta czy to jadalne grzyby w siatce; przegryzamy coś i ruszamy dalej szosą w kierunku Sękowca w stronę Rezerwatu Hulskie. 

Schodzimy do brzegu Sanu, porośniętego wierzbami, bzami, niestety nie ma kamienistej plaży więc wracamy na drogę. Marsz ulicą nie jest ciekawy, ale po sezonie busy nie jeżdżą tu przeważnie tak jakbyśmy chcieli… Docieramy do Sękowca i kierujemy się spokojną drogą, lasem do rezerwatu. Przez kilka godzin, odkąd wstałem przeszliśmy trochę kilometrów, ciągle zmienia się okolica, w dodatku nasypało sporo śniegu, który topnieje, jest co raz bardziej mokro, buty już mam przemoczone, więc jest zimno. Mijamy ogromne mgliste dolinki porośnięte starymi bukami, jodłami, to coś zupełnie odmiennego niż w zwyczajnym lesie, człowiek jest jeszcze mniejszy. Część trasy idziemy starą ścieżką po zrywce drewna, porośniętą jeżynami, którą płynie strumyk.  Cisza i spokój, nikt tędy nie chodzi i nie jeździ, nie widać śladów ludzi na świeżym śniegu. 

Kierujemy się w stronę niebieskiego szlaku, aby wrócić do schroniska pasmem Otrytu i w ten sposób zatoczyć pętelkę na mapie. Na szlaku nasypało śniegu po kostki, znalazłem kapelusz, jak się później okazało Karlosa. Na początku zebraliśmy trochę roślin, grzybów mamy już wystarczająco, dlatego wypatrujemy przewróconych buków żeby znaleźć hubkę, grzybnię żółciaka siarkowego. Nie widziałem tego nigdy naturalnie, dlatego tym bardziej chciałem zobaczyć i zabrać trochę do domu do krzesania. Szlak a wokół duży las, do schroniska ponad dwie godziny drogi, na świeżym śniegu można napotkać mnóstwo śladów jeleni, dzików, myszy, które przecinają przez naszą ścieżkę, ścieżkę ludzi. Wilson wypatrzył tuż przy szlaku sporo grzybni, grube żółte płaty i jasne białe, te grubsze są lepsze. Obok drugie drzewo też zarażone grzybem. Tutaj łatwo znaleźć takie materiały, rosną tu wszystkie hubki z grzybów, to świadczy o dzikim terenie. Zabieramy część ze sobą, jest już trochę po 15.00 widać jak robi się szarzej, niebawem będzie ciemno. Poznajemy już okolicę, mamy już blisko. Wilson pokazuje mi chatkę w pobliżu w której można się przespać. 

Docieramy do schroniska na styk przed zmrokiem, dobrze że wczoraj przygotowaliśmy drewno, dzisiaj byłoby mniej komfortowo. Szybko ściągam buty, przebieram skarpety i jak co dzień będę suszył buty. Po przebraniu już jest o wiele cieplej, zabieram jedzenie, herbatkę i idę grzać się do kominka, gdzie siedzi i czeka na nas Karlos. Wręczam mu znaleziony kapelusz, zadowolony dziękuje mi, mówiąc że myślał że się już z nim nie zobaczy. Ciepła herbata szybko rozgrzewa, piję dużo żeby uzupełnić płyny i nabrać sił na następny dzień. Co jakiś czas przegryzam kawałek pieczonej kiełbasy znad ogniska, dzisiaj bez alkoholu. Rozmowa się klei to czas szybko umyka, zimą mrok zapada wcześnie, wieczory są długie, też spać można iść wcześniej i solidnie wypocząć. Nasz plan na jutro to dotrzeć do Dydiówki, tam zadomowić się i spędzić trochę czasu.

Czwartek, tutaj gdzie śpimy cały czas jest ciepło, można dobrze wypocząć i poleżeć rano. Gdy wstaję wychodzę na zewnątrz zobaczyć jaka jest pogoda i co tam słychać ogólnie. Śnieg i szaro, czasem wietrznie, nieciekawie. Pakujemy plecaki, waga z dnia na dzień jest coraz mniejsza, można to odczuć. Jemy śniadanie, żegnamy się z poznanymi ludźmi i ruszamy do chatki, do której chciałem dotrzeć jak tylko pojawię się w Bieszczadach. Schodzimy szlakiem do Lutowisk, tym którym przyszliśmy tu we wtorek. Im niżej tym mniej śniegu, w dolince zupełnie jesiennie. Zaglądamy do sklepu po zaopatrzenie na dwa dni, po czym patrzymy na rozkład jazdy. Tak jak wcześniej nie ma żadnego połączenia, dlatego dreptamy szosą najpierw na Smolnik a potem Stuposiany gdzie skręcamy w stronę miejscowości Muczne. Po drodze rozglądam się na boki, przydrożna tarnina, rzeka, tamy i żeremie bobrów, mijamy siedzibę straży granicznej. Schodzimy do Sanu i wśród kamieni szukamy radiolarytu do krzesania, zabrałem też trochę kwarcu, naturalnie tu występuje. Bardzo często widzimy samochody terenowe geodezji krakowskiej, jeżdżą i jeżdżą. Ponad dwie godziny marszu, jesteśmy już na drodze z lasem dookoła, nagle dostrzegam przed nami zaczynający się trop niedźwiedzia na świeżym śniegu, było widać skąd przyszedł, tak rozkopał ściółkę. Trop bardzo duży, widać że dorosły okaz niedźwiedzia. Szliśmy parę minut tropem, który skręcił w naszą ścieżkę prowadzącą do Dydiówki. Prawdopodobnie misiek szedł tędy wczoraj po tym jak nasypał śnieg. Poprzednim razem trop niedźwiedzia widziałem w Beskidzie Żywieckim, ale był dwukrotnie mniejszy od tego. To naprawdę dzika okolica, czuć respekt do przyrody w takich okolicznościach. 

Do chatki zostało nam niespełna godzinę marszu, gdy docieramy do polanek w oddali widać już Ukraińskie zbocza i lasy. Bliżej, poznaję już okolicę ze zdjęć bo dawna chciałem tu przyjechać, przejść się po okolicy, zobaczyć co tu rośnie i jak się tutaj bytuje, po prostu. Przy chatce nie ma suchego opału zatem wracamy do lasu 200m dalej i przynosimy na barkach suche drewno, trochę spróchniałe ale nadaje się. Idziemy po baniak wody do małego źródełka, rozpalam w piecu, Wilson rąbie drewno. Korony drzew szumią i uspokajają się i tak cały czas. Zapada zmrok, odpalamy świeczki, tworzy się bacówkowy klimat. Dzisiejszy dzień był spokojny i lekki, jest jeszcze dużo czasu zanim pójdziemy spać. 

Wilson zajmuje się suszeniem i preparacją hubiaka gotującego się w bukowym ługu, suszymy także zebraną grzybnię przy piecu. Co przyniesie wiatr, myślę, jak będzie wyglądał kolejny dzień? Zgłodnieliśmy, zjedliśmy mięso z cebulką z przyprawami, podpłomyki na słodko z cynamonem i musli, zapijane herbatkami z miodem. Planowaliśmy kolejne dni, tak żeby jak najkorzystniej wykorzystać czas. Po drodze tutaj okazało się, że ktoś z forum rusza też w Bieszczady, kombinowaliśmy opcję spotkania się, wiele możliwości i planów, czas pokaże. Następny dzień mieliśmy chodzić po okolicznym lesie, znaleźć jakieś ciekawe materiały, poszukać tarniny, szukać przygody na łonie natury. Wieczory długie, ale człowiek ciągle czymś się zajmuje, odpoczywa, nie nudzi się. Nie patrzę na czas, nie interesuje mnie to, żyję swoim czasem, rytmem dnia i nocy. Kładziemy się jakoś wcześnie spać, sen to dobra regeneracja sił, przynajmniej wstaniemy wcześniej. W nocy budzę się i wychodzę na zewnątrz, pada deszcz ze śniegiem i wieje silny wiatr. Zmieszany idę spać dalej.

Piątek, zarówno jak wczoraj, w nocy padał deszcz ze śniegiem a towarzyszył temu porywisty wiatr. Po zjedzeniu śniadania, częściowo pakujemy plecaki, zostawiamy jedzenie w chatce i wiadomość, że wracamy wieczorem i wychodzimy na parę godzin w okolicę. Idziemy najpierw dużą polaną nad San, widać aktywność zwierząt np. jeleni i dzików, rozkopana darń, wyryte korzonki i bulwy roślin. Widać pozostałości prawdopodobnie po tutejszej wsi, kawałek omszonego betonu i barwinek rosnący wokół. Szare, uschnięte trawy, opadłe liście z drzew, jesiennie tutaj, zmierzamy w kierunku lasu, nie patrzymy na mapę, naszym punktem orientacyjnym jest pagórek, który częściowo obejdziemy. Na chwilę przebijają się promienie słoneczne ale tylko na chwilę. Zbieramy uszaki płomiennice na dodatek do schabu, który zostawiliśmy na dzisiaj. Las z bukami, klonami, topolami, wierzbami, bzami, świerkami, jodłami, brzozami, spora różnorodność; zarośnięty jeżynami, dużo przewróconych drzew tych mniejszych i starych, ogromnych. Sporo spróchniałej materii, opierając się o drzewo trzeba uważać, czy nie jest spróchniałe. 

Lubię spacerować z Wilsonem, chodzimy tam gdzie nas oczy poniosą, zwracamy uwagę na podobne rzeczy w terenie, szukamy różnych materiałów, nie nudzimy się. Mijamy strumyki powstałe z małego deszczu, ścieżki zwierząt, ogromną zwyżkę na młodnik świerkowy, duże skupiska różnych gatunków grzybów np. warstwiak zwęglony, boczniak z włochatą skórką kapelusza, podobny do ostrygowatego, zabieramy je. Doszliśmy do szlaku przecinającego naszą trasę, idziemy znowu w dół, w kierunku rzeki Muczne. Rzeka o wartkim nurcie, można bez problemu przejść na drugą stronę. Wyszło znowu słońce, czuć te ciepłe promienie, tym razem świeci nam dłużej niż wcześniej. Idziemy wzdłuż rzeki, aż do Sanu, rośnie tutaj czosnek niedźwiedzi, widzimy cebulki wykopane przez dziki i tak trochę lasem, wzdłuż rzeki i tam gdzie łatwiej da się przejść przez powalone drzewa. Widzimy złamany na pół mostek z grubej kłody, teraz leśnicy zrobili nowy, z dwóch kłód. Dochodzimy do miejsca gdzie rzeka wpada do Sanu, w oddali w lesie widać Ukraiński słupek graniczny. Zbieramy radiolaryt, widać ładne duże kawałki kwarcu i kierujemy się wzdłuż Sanu podłużną ścieżką, odbijamy w las pod górkę, czyli gdzieś dojdziemy do ścieżki prowadzącej do chatki. Na ścieżce błoto po deszczu, ponownie spotykamy trop niedźwiedzia, łażą tutaj. 

Zrobiliśmy ciekawy spacer, do zmroku jeszcze około dwie godziny a już jesteśmy na polance, po drodze wziąłem jeszcze dwa kawałki drewna i poszliśmy siedzieć do chatki. Nikogo w środku nie było podczas naszej nieobecności. Porąbaliśmy drewna na wieczór i na zapas, żeby innym ludziom zostawić opał. Hubka z hubiaka łapała iskrę za pierwszym razem, opalona grzybnia żółciaka równie dobrze. Zacząłem pakować się, żeby z czasem był większy porządek i jutro mniej rzeczy do ogarniania przed wyjściem. Wilson wpisał naszą obecność do zeszytu i zajął się kucharzeniem, zjedliśmy podpłomyki tym razem na słono, mięso z grzybami i cebulką i kisiel z bakaliami i musli, trzeba dobrze zjeść. Drugi wieczór a już jestem tak zaklimatyzowany że chciałbym posiedzieć tu dłużej, rozpalać w piecu, robić podpłomyki, gotować, pić herbatę i odpoczywać długimi wieczorami. Cisza, wiatr się uspokaja na tą noc, słychać myszy jak chodzą w ścianach, po podłodze. Świeczki dopalają się, dorzucamy do pieca żeby było cieplej jak najdłużej i idziemy się kłaść, można najpierw poleżeć a potem zasnąć, pomyśleć, rozmarzyć się i zasnąć a rano obudzić się i oczekiwać kolejnych przygód.

 Sobota, jak tylko robi się jasno wstajemy, żeby jak najwcześniej wyjść, dzisiaj zapowiada się ciężki dzień, ale sił jest sporo. Jemy śniadanie, plecak znów lekki bo jedzenia jest o wiele mniej. Porządkujemy chatkę, układamy drewno, napełniamy baniak z wodą i zabieramy wszystkie zastane śmieci zostawione przez innych, zostawiamy też trochę jedzenia, którego nie wykorzystamy a może przydać się innym np. mąka i znalezione kartofle przed chatką. Wychodzimy około godzinę po tym jak wstaliśmy, kontroluję nas straż graniczna, ruszamy jak najszybciej do Stuposian, może będzie bus. Docieramy tam po półtorej godziny marszu i co? Nic nowego, godzinę temu, czy za godzinę mamy busa, nie ma sensu czekać więc ruszamy w kierunku Połoniny Caryńskiej. W miejscowości Pszczeliny odbijamy na niebieski szlak w stronę Magury Stuposiańskiej. Szkoda, że marnujemy czas idąc asfaltem, bo busy nie jeżdżą. Szlak pojawia się nagle przy ulicy, początkowo zarośnięty widać że rzadko uczęszczany, widać kilka sztuk uschniętego barszczu Sosnowskiego, okazy około 2,5m a to i tak nie duże. Rozpogadza się, miałem takie przeczucie na początku dnia. Przyjemnie się maszeruje jest ciepło, przebieram się, żeby było wygodniej. Przerzedzony las bukowy, na stromym zboczu pojawia się śnieg, roślinność się zmienia, klony, świerki, owocujące jałowce. 

Schodzimy z Magury obok schroniska Koliba i ruszamy na Połoninę Caryńską a dalej zobaczymy w zależności od czasu. Z oddali już widać charakterystyczną górkę, na którą musimy się dostać. Jesteśmy coraz bliżej, idziemy od północnej strony, widzimy błękitne niebo, ale im wyżej jesteśmy szczyt zasłania nam słońce, zaczyna się więcej zmrożonego śniegu, oblodzonych traw i borówek, jest stromo i miejscami trochę ślisko, ale nie potrzeba kijków, raków czy rakiet, da się iść swobodnie. Za nami piękny widok lasu, a za lasem i pagórkiem kolejne zalesione zbocza, można dostrzec rzucony cień przez chmury, jak powoli przesuwa się po bukowych łysych koronach. Widać wieżę straży, zza górki której tutaj idziemy, trochę drogi przebyliśmy. 

Docieramy na szczyt, spotykamy dwóch turystów. Wietrznie, ale nie jest zimno, zresztą widoki i okolica rekompensuje wszystko. Niezalesione zbocza, chronione przez park z powodu występujących tu rzadkich roślin. Akurat słońce niedawno zaczęło świecić, idąc górką przy dobrej widoczności nie wiadomo w którą stronę patrzeć, chciałoby się posiedzieć tu i obserwować jak przemijają chmury, schodzi słońce.  Widzimy w oddali schronisko Małe Rawki i zastanawiamy się gdzie idziemy, czasu sporo, także ruszamy do Wetliny, widać też Chatkę Puchatka. 

Czerwonym szlakiem schodzimy do Brzegów Górnych i kontaktujemy się z ekipą Śląską. Okazuje się, że przesiadują na Otrycie, ale obecnie są w terenie, więc umawiamy spotkanie w Wetlinie w barze i idziemy tam szosą a oni nas zabiorą po drodze samochodem. Życzliwy turysta podwiózł nas parę km i jesteśmy. Spotykamy się z Gawronem i Pasikonikiem, Doktor czeka w schronisku. Zmieniamy zdanie, ruszamy na Otryt nocować, ponownie. Jest już ciemno, zaczął sypać śnieg, już w większej okolicy, czyli mieliśmy parę godzin pogody. 

Zostawiamy samochód w Dwernikach, zakładamy czołówki i kierujemy się niebieskim szlakiem do schroniska. Już od dłuższego czasu zimno w nogi, przemoczone buty i skarpety, czym prędzej chcę się przebrać w suche rzeczy i wysuszyć buty na jutrzejszy dzień. Po drodze spotykamy Lubosza i Karlosa, który jak się okazało dalej siedzi w chatce i dalej nigdzie mu nie śpieszno. Wolnym krokiem w miłej atmosferze docieramy do schroniska. Jest weekend, do schroniska dotarli nowi ludzie, wieloosobowa ekipa z Łodzi i poznany Bazyl z Rzeszowa. Spotkanie reconnet w górach to zupełnie inny wymiar, a szczególnie w schronisku z takim kominkiem. Przebudził się Doktor, który odsypiał i rozpoczęliśmy wieczór. Między sporą dawką śmiechu popijaliśmy bardzo dobry bimber, przegryzaliśmy orzeszki, czekoladę, kiełbaski, tosty i to co kto miał dobrego. Dobre towarzystwo, ognisko i czas mija szybko, za szybko. O którejś tam godzinie idę spać, bo jestem już wystarczająco zmęczony, ciepło.

Niedziela. Jak się okazuje będzie to leniwy dzień. Wszyscy siedzieli do późna i teraz odsypiają, ekipie z Łodzi bimber zdecydowanie nie służy. Na dole przy kominku czuwa już Doktor z Karlosem, pijemy herbatkę, dołącza Wilson i Pasikonik, Gawron. Jemy śniadanie i powoli się zbieramy. Przez noc nasypało trochę  śniegu, warunki się zmieniły na lekko zimowe. Schodzimy tym samym teraz przyprószonym, nieprzetartym szlakiem do Dwernik. Jedziemy wszyscy do Cisnej do Karczmy zjeść obiad. 


 Po obiedzie żegnamy się, a my z Wilsonem kierujemy się do Bacówki pod Honem. Byłem tutaj rok temu, musiałem odwiedzić to miejsce będąc w Bieszczadach, tym bardziej że obiecałem. Miło, że dalej w bacówce siedzi Karolina, dostaliśmy pokoik i poszliśmy się rozpakować. Ogarnęliśmy się i akurat przyjechała Teresa z Pawłem, tak więc wieczór zleciał na bieszczadzkich rozmowach… To taki powrót do domu. Ciepły pokój z łóżkiem, gorący prysznic, domowy obiad. Po takim komforcie nie trzeba wracać do domu, można dalej chodzić po górach, więcej nie trzeba, chyba.


Poniedziałek, to czas powrotu, powrotu do szarzej rzeczywistości, opuszczenie krainy rzek, strumieni i lasów i pagórków. Wstajemy po 5.00 zbieramy się i idziemy na busa przed 6.00, który jak okazuje się nie kursuje, więc wracamy przekimać się jeszcze do bacówki. Robi się jasno, prószy śnieg, nasz bus jedzie o 9.30 do Sanoka. W Sanoku jesteśmy o 11.00 i rozchodzimy się w swoje strony i wracamy do domu. O 14.30 byłem już w domu.

Każdy dzień był inny, spontaniczny, spokojny, zmieniały się kilka razy warunki atmosferyczne, poznałem wiele różnych miejsc, które zainspirowały do dalszych wędrówek. W Bieszczadach lasy są bardziej dzikie niż gdzie indziej a słońce jak zimno bardziej grzeje. Już się nie mogę doczekać aż znowu tam pojadę i połażę po lesie, po szlaku, po strumieniu i gdzie oczy poniosą, bo tutaj jest zupełnie inaczej.

Więcej zdjęć w galerii na picasie:

https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/16221214Bieszczady02

wtorek, 25 listopada 2014

Święto Niepodległości - 10-11.11.14



Kolejny raz kierunek – Śląsk, tym razem nowa dla mnie miejscówka Jungla Sosnowiecka , dość specyficzne miejsce.

Z Brzeska wyjeżdżam po 12.00 do Krakowa, tam przesiadka do Sosnowca. Około godziny 15.00 jestem w Sosnowcu, gdzie spotykam się z Doczem. Idziemy w kierunku miejscówki, robiąc wcześniej zakupy w markecie. W docelowym miejscu czeka już na nas SmileOn ; wolfshadow dotrze wieczorem. W obozowisku jesteśmy na tyle przed zmrokiem, że spokojnie zdążamy się rozbić. Okolica ciekawa, las mieszany na terenie podmokłym z kilkoma większymi skupiskami trzcin. Na ściółce rosną co jakiś czas chrobotki, jest dużo ślimaków, po drodze spotkałem też marunę bezwonną.

Pieczona kaczka pekińska
Rozpaliliśmy porządniej ognisko i szybko coś zjedliśmy. Zaczęło się robić chłodniej i wilgotniej, ale ognisko wszystko wynagrodziło. W oczekiwaniu na ostatniego kompana popijaliśmy trochę bimbru i nalewki sosnowej. Czas zleciał szybciej niż myślałem i za plecami ukazała nam się świecąca czołówka, przybył wolfshadow, przyniósł kaczkę pekińską zamarynowaną przyprawami z gałązką dorodnego rozmarynu. Zaczęliśmy robić odpowiedni ruszt, żeby kaczka piekła się nad odpowiednią temperaturą, żeby się nie obracała i była gotowa późnym wieczorem.


W międzyczasie piłem herbatę z podbiałem i przegryzałem bułki z kiełbasą znad ogniska. Dobre towarzystwo to i humor cały czas dopisywał, wieczór zleciał jednocześnie szybko i zarazem wolno. Nastał czas na test smaku kaczki, bardzo smaczna, skórka porównywalna do chipsów z mnogą ilością przypraw grillowych, tłusta warstwa i soczyste mięso. Im dłużej kaczka wisiała nad ogniem tym smak był bardziej wyrazisty, głęboki. Był już późny wieczór, część kaczki została na poranek. Po pierwszej w nocy towarzystwo poszło spać, posiedziałem sam chwilę, wrzuciłem ziemniaki w żar i również poszedłem spać.

Kiedy przygotowywałem posłanie, pod karimatę wrzuciłem cienką warstwę trzcin, która doskonale mnie odizolowała od podłoża a ponadto spało mi się miękko jak w domu. Przy następnej możliwej okazji zrobię „prawdziwe łóżko” z trzcin. Wyspałem się – ciepła noc bez przymrozków, nawet mgła taka rzadka.

Obozowisko
Wszyscy wstali wcześniej niż ja, zapowiadało się na słoneczne, leniwe popołudnie – i takie właśnie było. Przeszedłem się trochę po okolicy, znalazłem młode pędy mięty nadwodnej. Do jedzenia zostało jeszcze sporo piersi z kurczaka. Zjedliśmy je pieczone wytaplane w przyprawach i powoli zaczęliśmy się zbierać. Nie było dużo pakowania, bo to tylko jeden dzień. Zrobiło się bardzo ciepło, czas zrelaksował człowieka wewnętrznie na łonie natury, mimo pobliskiej wycinki, która tak naprawdę nie dochodziła do mojej świadomości. 

Czas do domu
Około 14.00 zaczęliśmy się żegnać, szkoda że spotkanie takie krótkie, ale na pewno nie ostatnie! Posiedziałem chwilę jeszcze sam, dogasiłem ognisko i udałem się w kierunku, który wskazał mi Doczu. W domu byłem chwilę po 18.00.








Dziękuje Panowie za kolejne udane spotkanie oraz za lekcję pieczenia kaczki! Do zobaczenia.

piątek, 29 sierpnia 2014

Biwak wyspowy - powrót do przeszłości 06-09.08.14



Pomysł pojawił się już przeszło pół roku temu, żeby powrócić w to miejsce i spędzić tutaj kilka dni, na wyspie nad jeziorem, gdzie jest plaża i można chodzić z gołymi stopami, nie przejmując się niczym i nikim. Na poprzednim zlocie jesiennym tak bardzo spodobało mi się to miejsce, że musiałem tutaj wrócić. Lato w pełni, pomyślałem że pojadę w Bieszczady lub na wyspę, wybrałem wyspę a w Bieszczady też pojadę. W weekend ustaliłem w który dzień wyjadę i kiedy wrócę, zapytałem chłopaków czy jadą ze mną, dostosowali się do terminu i finalnie pojechaliśmy w ekipie czteroosobowej: ja, eman, Kuba i Marcin.

Przed wyjazdem męczyłem Docza, pytając go o sklep, okolice i dojazd na wyspę. Śląsk to ludzkie Pany, na miejscówce zostawione były dla nas przydatne rzeczy a mianowicie kłody do siedzenia, trochę opału, ruszt, cebule i ziemniaki, woda pitna i pojemnik z przyprawami, kieliszkami i apteczką. Dziękuję raz jeszcze z tego miejsca. Dowiedziałem się wszystkiego i w środę przed 9.00 ruszyliśmy z Brzeska Katowice → Dąbrowa Górnicza → Ratanice. Byliśmy na miejscu przed 16.00, zrobiliśmy zakupy w pobliskim sklepie: woda, piwo, herbata, kiełbasa, bułki i chleb, mąka, ziemniaki i ruszyliśmy w kierunku wyspy. Zabrałem ze sobą w plecaku: plandekę, śpiwór, karimatę, sznurek, apteczkę, kociołek, patelnię, mały i duży kubek stalowy, sporka, podkładki do świdra i parę świdrów, przyprawy, cebulę oraz ubrania na zmianę ; spakowałem się wprost idealnie, niczego mi nie brakowało, czyli idę w dobrym kierunku.

Przeprawa
Aby dotrzeć na wyspę musieliśmy przepłynąć kilkanaście metrów wraz ze swoim ekwipunkiem. Każdy popakował swoje plecaki i zaczęliśmy płynąć. Poszedłem jako pierwszy, woda bardzo ciepła i przyjemne orzeźwienie, schodząc już do pasa poślizgnęła mi się stopa na zaglonionym kawałku skały i rozciąłem sobie nogę przy ścięgnie Achillesa,  o czym dowiedziałem się jak przepłynąłem już kawałek i wyszedłem na ląd po ekwipunek. To już przekreśliło część moich planów na ten wyjazd, ale co poradzić – zdarzenie losowe, na przyszłość trzeba bardziej uważać, taki wniosek wysnułem. Przepłynąłem na trzy razy ze swoimi rzeczami i zakupami, zacząłem znosić wszystko w docelowe miejsce, pomogłem reszcie i po jakimś czasie zaczęliśmy się zadomawiać na wyspie. Wiedziałem w którym miejscu będziemy rozkładać obozowisko, już na jesień o nim pomyślałem – pagórek z widokiem na część jeziora. Kuba i Marcin rozłożyli sobie namiot a eman pałatkę.

Widok spod plandeki
Rozpaliłem ognisko, które płonęło, tliło się praktycznie przez następnych parę dni, przyrządziliśmy szybko ciepłą herbatę w kociołku, kiełbaskę znad ogniska i każdy poszedł rozbijać swoje schronienie.
Wybrałem miejsce oddalone kilkanaście metrów od paleniska, z ładnym widokiem na jezioro, lekko pozasłaniane drzewami. Przy wybieraniu miejsca zwracałem uwagę na jak najmniejszą ilość mrówek, które były wszędzie, w dodatku kilka gatunków oraz na płaskość terenu. Późne popołudnie spędziliśmy przy ognisku popijając zimne piwo, gorącą herbatę, przegryzając pieczone kiełbaski, myśleliśmy co robić przez następne dwa dni. Temperatura była na poziomie, chociaż dla mnie mogłoby być cieplej, lubię jak jest gorąco w lecie. Niebo pokryte szarymi chmurami, gwiazd nie widać, obawialiśmy się że spotka nas burza kolejnego lub ostatniego dnia. Cisza, noc i spokój, śpiew ptaków, blask i trzask ogniska, w tle przeplatane rozmowy ze śmiechem osób wokół ogniska.  Nikt nie patrzył na czas, człowiek na łonie natury nie zna takiego pojęcia, podejrzewam że było coś koło północy jak wszyscy położyli się spać. Poszedłem i ja – zasnąłem w kilkanaście minut, było mi bardzo wygodnie.

eman jeszcze śpi
Czwartek, około 6.00 rano obudziłem się, rozwiesiłem na drzewie obok swój śpiwór, chłopaki jeszcze spali i nie zanosiło się aby prędko wstali... Dołożyłem trochę do ogniska, ogrzałem się i poszedłem wzdłuż wyspy zobaczyć jak wygląda tu przyroda w wersji letniej, korzystając z tej okazji zebrałem wszystkie śmieci spotkane na swojej drodze – nawet sporo się ich uzbierało, bo cała reklamówka. Szkoda, że noga na tyle mi dokuczała i musiałem kuśtykać,  to bym więcej wyspy zwiedził, ale pewnie jeszcze kiedyś tam pojadę! Zrobiłem po drodze kilka zdjęć, jak wróciłem wszyscy jeszcze spali, stwierdziłem że zacznę ich budzić.

Składniki na napar
Eman po kilku chwilach wstał, Kuba i Marcin godzinę później. Jak to z rana, zaczęliśmy trochę sprzątać obozowisko, poszliśmy umyć wszystkie naczynia piaskiem do jeziora, najlepszy sposób na czyszczenie naczyń w terenie. Zaczęliśmy myśleć co kupić w sklepie i kto ze mną idzie na zakupy – Kuba zdecydował się, zatem zabraliśmy nasze i zebrane z wyspy śmieci i ruszyliśmy w kierunku sklepu. W drodze do sklepu rozglądałem się za roślinami jadalnymi, które można zebrać na kolację, wypatrzyłem sporo owoców jeżyn, miętę nadwodną owoce i kwiaty róży pomarszczonej, macierzankę piaskową i mydlnicę lekarską. Zaopatrzyliśmy się w standardowy prowiant w sklepie, część roślin zebraliśmy po drodze i szybko wróciliśmy na wyspę. 

Kociołek
Około południa świeciło słońce, poszliśmy na plażę trochę popływać ; przy okazji umyłem się w mydlnicy lekarskiej, po chwili zaczęło się chmurzyć. Po wyjściu z wody, po przepłynięciu małego dystansu o wiele lepiej się czuje, można odczuć lekkie pobudzenie, ciepło – oryginalne odczucie. Czas płynął w swoim rytmie, po powrocie oczywiście napiłem się naparu z róży pomarszczonej. Położyłem się na karimacie, było mi na tyle wygodnie że zasnąłem na około godzinę.  Nigdy nie spałem w dzień w terenie, ciekawe doznanie. Stwierdziłem, że zbliża się wieczór i czas przyrządzać składniki na kociołek. Wrzuciłem ziemniaki na żar, zacząłem kroić kiełbasę i cebulę. Do kociołka nalałem odrobinę oleju, wrzuciłem kiełbasę pokrojoną na ćwiartki, po chwili zacząłem dodawać cebulę i kawałek koźlarza pomarańczowożółtego, po kilkunastu minutach dodałem gotowe pokrojone ziemniaki, przyprawiłem papryką, solą, pieprzem, liściem laurowym i macierzanką piaskową. Wszystko grzało się jeszcze chwilę nad ogniskiem i zaczęliśmy konsumować, popijając perłą chmielową czy miodową. Udała się gęsta, smaczna, syta i dobrze przyprawiona potrawa. Wszystkim smakowało. 

W międzyczasie popadało trochę deszczu, nieodczuwalnie. Zaczął zrywać się większy wiatr, na horyzoncie tworzyły się chmury deszczowe i burzowe lecz na szczęście ominęło nas. W pewnym momencie z naszej perspektywy błękit nieba zlał się z barwą jeziora. Pogoda trochę postraszyła, wiatr przepędził pszczoły, zrobiło się pochmurnie, szybciej zaczął zapadać zmrok. Blisko ogniska czułem się tak dobrze i przyjemnie, że stwierdziłem że tej nocy będę spał przy ognisku. Znów ciemna noc, dzisiaj wszyscy idą trochę wcześniej spać, w nocy zaczyna lekko kropić deszcz, nie przejmuje się tym, w końcu śpię przy ogniu, nie dopuszczałem, że zacznie mocniej padać i zasnąłem.

Piątek rano przebudza mnie lekki chłód i mrówka próbująca dostać mi się do ucha, też zaczyna się jasno już robić, pewnie jest około 6.00, bo jest już po wschodzie słońca – to taka moja godzina w lesie, często budzę się o tej porze. Widok na jezioro – dosyć szaro i mglisto, ale jest nadzieja na ładny i słoneczny dzień. Dzień jest długi, kolejny dzień na wyspie, bez żadnych zobowiązań, można siedzieć i odpoczywać, być leniwym lub można iść znaleźć grzyba, roślinę lub popływać. Widać w grupie powtarzające się czynności obozowe, ktoś zbierze trochę drewna i dorzuci do ogniska, co jakiś czas posprzątam, żeby mniej rzeczy było w okolicy, rano idziemy myć brudne naczynia i w tym przypadku myślimy co kupić w sklepie. To jak wyjście z nory na powierzchnie ziemi – wyjście do ludzi, do cywilizacji, ale tylko na chwilę i zaraz wrócę i o tym zapomnę, będzie ogień, drzewa, jezioro i mrówki.

Perła miodowa
Tym razem eman poszedł ze mną do sklepu, analogicznie jak dnia poprzedniego kupiliśmy prowiant, wracając zebraliśmy rośliny i szybko wróciliśmy do obozowiska. Było tuż przed południem, mocno świeciło słońce, zapowiadało się, że dłużej utrzyma się taka pogoda. Posiedziałem przy ognisku, kolejny raz zmieniłem sobie opatrunek, wypiłem smaczne, zimne piwo i stwierdziłem, że muszę odgonić pszczoły, które latają wokół nas. Kilka metrów dalej wysypałem trochę cukru na glebę a obok nas przeniosłem trochę żaru i zasypałem liśćmi, żeby ciągle się dymiło. 

Wakacyjnie
Było słonecznie więc zebraliśmy się wszyscy na plażę popływać. Podpłynąłem kilka metrów do dwóch perkozów, niestety zakaszlałem i spłoszyłem je – wynurzyły się z wody kilkanaście sekund później. Zebrałem też trochę kłączy trzciny pospolitej. Na plaży spędziliśmy blisko dwie godziny, tak przypuszczam i wróciliśmy bo zerwał się wiatr i zaczęło się ponownie chmurzyć. 





Podpłomyki z miętą nadwodną
Głodni, drugą część ostatniego dnia przygotowywaliśmy ciągle coś do jedzenia, picia i tak spędziliśmy popołudnie. Pokroiłem miętę nadwodną i macierzankę piaskową, i eman zaczął robić podpłomyki, najpierw z macierzanką, a później z miętą, doprawione tylko solą. Zdecydowanie miętowe podpłomyki lepsze, były nawet słodkie. Wcześniej eman zebrał owoce jeżyny fałdowanej i w trzeciej kolejności przyrządził owocowe podpłomyki, unosił się aromatyczny zapach owoców, ciasta. Nie zabrakło też podpłomyków z cynamonem, na słodko. 


Trening
Piekliśmy przez parę godzin, aż do wieczora, w międzyczasie trochę poświdrowałem, lecz marnie, nieudane próby. Na wieczór z Kubą przyrządziliśmy kociołek na koniec kolacji, przed snem. Chmury wszystkie znikł nastała spokojna, cicha gwieździsta noc, jedyna i ostatnia podczas tego pobytu tutaj. Znów zmieniłem miejsce noclegu jak i wszyscy, spaliśmy po prostu pod gołym niebem, tej nocy pokąsały mnie komary, taka noc.





Odpoczynek, na kłodzie drewna oparty o drzewo

Dzień dobry
Sobota, obudziłem się i stwierdziłem, że muszę jeszcze poleżeć. Eman wstał, rozpalił ognisko, więc pomyślałem, żeby zmienić miejsce spoczynku, przeniosłem się obok ogniska, słońce jeszcze nie padało na nas, więc zasnąłem. Budziłem się co jakiś czas, był to już dzień powrotu, musieliśmy się spakować, posprzątać przeprawić i dojść na przystanek. Wstaliśmy późno - przed 9.00, ale trzeba było się wyspać, rozleniwić jeszcze trochę przed powrotem do rzeczywistości. Niebo całe błękitne, pogoda zapowiada się słoneczna na cały dzień, szkoda że dzisiaj musimy wracać. Zaczęliśmy się powoli pakować, sprzątać tak, żeby zdążyć na 11.00 na przystanek.   

Znalezione przydatne przedmioty obozowe takie jak ruszt większy, mniejszy, mała deseczka do krojenia oraz pojemnik schowałem dla ekipy ze Śląska na przyszłość. Wszyscy zajęli się sobą, po spakowaniu i posprzątaniu ruszyliśmy  w kierunku przeprawy. Tym razem spakowałem cały plecak do worka i przepłynąłem bez żadnych problemów. Około godziny 17.00 byłem w z powrotem w domu.

Podsumowując, podczas biwaku w grupie warto na bieżąco utrzymywać porządek i usuwać śmieci, co było w tym przypadku przestrzegane -  lubię jak jest czystość i porządek, wszystko ma swoje miejsce. Warto posiłek i brudne naczynia w okresie letnim trzymać w jednym, odrębnym miejscu co by owady nie zbierały się wokół ludzi i kłód do siedzenia. Najlepiej jak obowiązki są podzielone i jedna osoba nie musi przyrządzać posiłku, sprzątać, zbierać drewna i tak dalej. Nie ma co narzekać, wypad na wyspę udał się znakomicie, reszcie równie dobrze się podobało. Mam nadzieję, że następnym razem przy okazji wizyty na Śląsku spotkam się ze znajomymi twarzami z forum!

Więcej zdjęć na Picasie:
https://picasaweb.google.com/104572263095461936350/BiwakWyspowyPowrotDoPrzeszOsci06090814#